Zasępieni komentatorzy TVN 24 sugerują, iż „ktoś w końcu powinien Wałęsę przejąć pod kontrolę” (Lisicki), albowiem „utracił azymut” (Rolicki). Można by to uznać za przyczynek do znanej od wieków prawdy o bezrozumności i kapryśności łaski mediów i polityki. I można by na tym poprzestać, gdyby nie fakt, że to przekręcające się nad Wałęsą koło Fortuny pokazuje ciekawy kawałek prawdziwej polityki. Najpierw, gdy idzie o mechanizm takich kampanii. Sławiący Wałęsę pod niebiosa Tusk i jego drużyna od początku wiedzieli, że odbrązawiające Lecha publikacje, choć pisane ze złośliwie antywałęsowskim zacięciem, są prawdziwe, gdy idzie o fakty. Cóż, gdy mający swe porachunki z Kaczyńskimi Wałęsa przydawał się po prostu jako wehikuł do walki z opozycją. Wygodnie było każdy atak na Wałęsę – im bardziej brutalny, tym lepiej – kwalifikować, jako zmowę pisowskich „moralnych karłów”.

Lizusostwo wobec nietuzinkowej postaci stało się więc maską dla walki o władzę. Można z pewnością obronić hipotezę, że Wałęsa w platformianej propagandzie nie byłby tak wielki jak był, gdyby nie dominująca potrzeba PO rozprawienia się z Kaczorami. Tak jak niedawna apoteoza, tak i obecna nagonka na Lecha jest solidnie przesadzona.

Polityczna natura Wałęsy jest krnąbrna i zawsze sprawiała kłopoty rządzącym. Wałęsa miał toporek dla Mazowieckiego, BBWR dla Suchockiej, „Olina” dla Oleksego, zdradę „Solidarności” dla AWS-u, nogę zamiast ręki dla Kwaśniewskiego. Polityczny instynkt Wałęsy wiódł go zawsze w stronę poszukiwania trzeciej siły, quasi-rewolucyjnej odmowy legitymizacji status quo, bez względu na to, jakie ono dzisiaj jest. Ba... przecież Lechu zasłynął z tego, że był nawet „za i przeciw” swoim własnym rządom! Jeśli zbliżają się wybory, to Wałęsa szuka nowej niszy, w której mógłby coś zagrać. Zrobić siusiu do oficjalnej kropielnicy. Że to jest kłopotliwe dla rządzących, a czasem przybiera kształt awanturniczy? I cóż z tego? Przecież jak ktoś się bierze za sojusz z Wałęsą, to znać musi wałęsowską teorię zderzaków. Myślę, że tym, kto się po Rzymie nie dziwi, ani nie wpada w pokusę nazbyt łatwych potępień – jest Donald Tusk. Zagrał Wałęsą, wiedząc, że musi to mieć swoją cenę. Ganley jest dziś dla Wałęsy partnerem wybornym. Wbrew wszystkim epitetom, wygłaszanym przeciw Irlandczykowi w polskich i europejskich mediach, jest on żywiołowo proeuropejski. Może bardziej niż wszyscy inni politycy europejscy razem wzięci, skoro buduje pierwszą w historii partię paneuropejską, czyniąc tym samym milowy krok ku politycznej integracji kontynentu. Ale Ganley jest żywiołowo antyelitarny i antytechnokratyczny. Tak samo jak Wałęsa. I tak samo jak Wałęsie – na nieco awanturniczy sposób – marzy mu się wymiecenie dotychczasowej elity, z jej mało ludową doktryną „europeizmu” (jak zgrabnie ową ideologię określił Vaclav Klaus). Ani Ganley, ani Wałęsa nie mają uporządkowanego konceptu reformy europejskiej polityki. Ale każdy, kto podjął trud słuchania Wałęsy tak, ażeby go zrozumieć, wie, że istotą dzisiejszego wałęsizmu jest namiętna krytyka europejskiej polityki i ekonomii. Aby się tego dowiedzieć, wystarczyło słuchać niedawnych wywodów Wałęsy w europejskiej Radzie Mędrców, której intelektualny klimat tak go już irytował, iż publicznie rozważał możliwość odejścia. Bo Wałęsę trzeba po prostu chcieć rozumieć. I wtedy nie ma się ochoty brać udziału ani w powracającym w Polsce wałęsowskim kulcie ( WA-ŁĘ-SA-WA-ŁĘ-SA !!!), ani w antywałęsowskich histeriach (BO-LEK-BO-LEK !!!).