Wyrok Trybunału mógł być sensacyjny i doniosły dla polskiej polityki tylko wówczas, gdyby jednoznacznie wywiódł prawo premiera do określania reprezentacji państwa w Unii. Tak mogło się stać i to właśnie od tygodni spędzało sen z oczu Lechowi Kaczyńskiemu. Wymagałoby to oczywiście mocno rozszerzającej wykładni konstytucji, ale tu od dłuższego czasu Trybunał jest specjalistą. Czynił tak co najmniej parokrotnie, np. gdy zakazywał oddania na własność mieszkań albo obalał Łapińskiego reformę służby zdrowia. Prawdopodobieństwo takiego rozstrzygnięcia wydawało się tym większe, że wewnętrzny stan Trybunału nie odbiega istotnie od stanu polskiej polityki. Koegzystują tam we wzajemnym konflikcie mniejszościowe plemię pisowskie z przeważającą rodziną plemion fanatycznie antypisowskich. Dwie hipotezy mogą wyjaśniać, dlaczego czarny sen Kaczyńskiego się nie ziścił. Jest prawdopodobne, że przynajmniej niektórzy sędziowie z rodziny antypisowskiej obawiali się ataku, jaki musiałby być ceną za takie orzeczenie i obudzenia na powrót idei ograniczenia trybunalskiej „konstytucyjnej samowoli”. To zaś postawiłoby pod znakiem zapytania ogromną realną władzę, jaką sędziowie już sobie zdobyli faktami dokonanymi. Zapewne też Lech Kaczyński po raz pierwszy zbiera owoce swej szokującej niegdyś makiawelicznej decyzji: nominacji postkomunisty Bohdana Zdziennickiego na prezesa. Zdziennicki, który sam takiej nominacji nie mógł się spodziewać, ma powód, aby rozminowywać najcięższe pułapki zastawiane na prezydenta.
A taki wyrok to byłby mat dla Kaczyńskiego. Żadnej możliwości apelacji, żadnego sposobu na wywikłanie się spod panowania Tuska w polityce europejskiej. Spaliłyby na panewce wszystkie wysiłki rozepchnięcia urzędu prezydenckiego na polu stosunków zagranicznych. Nie bez kozery Adam Bielan mówi teraz, że: „prezydent jest naprawdę bardzo zadowolony”. Istotnie, od wczoraj Kaczyński może mieć znowu spokojny sen. Po wyroku pole jego europejskiej konfrontacji z Tuskiem pozostaje otwarte jak dotychczas i zależne nie od żadnego prawa ani konstytucji, ale tylko od układu sił realnej polityki. Sekundanci obu bijących się stron – panowie Szczygło i Nowak – nie pozostawili nam zresztą w tej sprawie najmniejszych wątpliwości. Pierwszy właśnie zapewnił nas, że teraz już „nie ma problemu”, bo jak będzie jedno krzesło, to zajmie go prezydent; drugi – że wreszcie jest jasne, iż w takich razach będzie to premier. No właśnie! Dla każdej ze stron sytuacja w końcu jest wyjaśniona. Mało znaczące są także trybunalskie wywody o uprawnieniach rządu do prowadzenia europejskiej polityki. Dla stron konfliktu istotne jest bowiem wywalczenie prymatu, czyli hegemonii. A jak już ją zdobędą, to i tak przedkładać będą zachodnim przywódcom takie poglądy i racje, jakie zechcą, a żadna ustawa ani wyrok nie są im w stanie w tym przeszkodzić.
Być może najciekawszym, choć ubocznym skutkiem tego w sumie niezbyt istotnego wyroku, jest ugotowanie prac nad rządową ustawą o kompetencjach. Gdyby bowiem Trybunał dał prawo określania reprezentacji Tuskowi – ustawa ta stałaby się zbędna. Gdyby uchylił się od merytorycznego rozstrzygnięcia – Tusk ustawą mógłby zrobić, co by chciał. A teraz? Może dalej pisać ustawę, tyle że musi ona być zgodna z wyrokiem, a ten właśnie przesądza, że nikt Kaczyńskiemu nie może nakazać, aby gdzieś był albo nie był. Kompletny pat!
W końcu absolutnie słuszne, choć politycznie jałowe, jest wielokrotne odwoływanie się Trybunału do „obowiązku współdziałania”. Każdy przecież wie, że dla państwa lepsze jest współdziałanie niż jego brak. Rzecz w tym, że dziś w Polsce jest ono niemożliwe. Skoro nie wymusiła go konstytucja, to nie spowoduje też trybunał. Zresztą w tej mierze Tusk i Kaczyński są tylko trochę karykaturalnymi spadkobiercami złej części polskiego politycznego dziedzictwa. Znał to dziedzictwo Norwid, walczyli z nim Stańczycy, wyzłośliwiał się Churchill. W swych szlachetnych wezwaniach wyrok Trybunału uderza niestety nieuchronną bezsilnością.