Błyskotliwa akcja króla recyklingu Pawła Piskorskiego kazała na nowo postawić pytanie: skąd się w Polsce biorą politycy? Tym razem przy próbie odpowiedzi nie damy zbyć się banialukom, że mamusia ich urodziła. Sprawa jest poważniejsza i tak musi zostać potraktowana.

Można by rzecz jasna powiedzieć, że politycy biorą się z surowców wtórnych. I rzeczywiście wielu z nich, nie tylko wieczorami w dniu zakończenia obrad Sejmu, wygląda na mocno przechodzonych. A i dodatkowo, jak to w punkcie skupu, upodobniają się do siebie. Ot, choćby ciuchy – nie można już liczyć na Jerzego Jaskiernię paradującego po Sejmie z firmowymi metkami przyszytymi do mankietów garnituru czy Janusza Pałubickiego lub Jacka Kuronia w swetrach. Zamiast tego pełna uniformizacja.

Ale rzecz nie w tym, jak kto wygląda, tylko skąd go wziąć. Otóż z politykami Polsce jest jak z filmami u inżyniera Mamonia – lubimy tylko tych, których dobrze znamy. Znakomicie to świadczy o wyrobieniu i demokratycznej dojrzałości Polaków. Nie mamy co do polityków szczególnych złudzeń. Ba, znamy ich jak zły szeląg, prześwietliliśmy dokładnie, przypatrzeliśmy się im z najgorszej strony. Weźmy choćby, by daleko nie szukać, Jerzego Buzka. Naród poznał jego zdolności przywódcze, legendarną siłę woli, skuteczność i charyzmę. Nie liczy nawet specjalnie na to, że Buzek się zmienił. Jest jaki jest – i takim go kochamy. Co jednak charakterystyczne, kochamy dopiero po karencji, ale za to na zabój.

Polityk dobrze znany ma nad politykiem nieznanym, żółtodziobem, szereg przewag. Główną zaletą jest – proszę się skupić, bo to nieco karkołomna konstrukcja – znajomość jego wad. O tym, że nie zawsze to działa, przekonali się w wyborach równo 20 lat temu komuniści startujący pod hasłem: „Nasze wady już znasz”. Oj tak, odpowiedzieli Polacy i wysłali ich na... ławkę kar. Jak w hokeju czy piłce ręcznej. Jednaki i tu po czteroletniej karencji czerwoni wrócili witani jak zbawcy.

Mądrość ludowa Polaków głosi, że stary jest lepszy od nowego, także dlatego, że stary już się nakradł, a młody dopiero musi się nachapać, więc na zrobienie czegoś dla wszystkich może mu po prostu czasu nie starczyć. Poza tym stary ma doświadczenie, wieloletnią praktykę. Ot, Andrzej Olechowski, kandydował już na prezydenta Polski, na prezydenta Warszawy, był ze dwa razy ministrem, kilka razy zakładał jakąś partię. Owszem, co start, to wtopa, przegrał wszystko, a partie albo sam rozwalał, albo z nich odchodził, ale jednak cóż to za doświadczenie! Przeciwko komuś takiemu nie można wystawić żółtodzioba.

Znaleźć trzeba więc takiego, co Olechowskiego doświadczeniem i sukcesami pobije. Dlatego ja obstawiam, że czarnym koniem wyborów prezydenckich będzie Edward Babiuch.