Zachwycony skutecznością amerykańskiej „interwencji humanitarnej” w Kosowie w 1999 r. i oszołomiony szybkością „zmiany reżimu” w 2001 r. w Afganistanie, Blair należał do tych nielicznych przywódców, który dał się nabrać na informacje Białego Domu, że (jak powiedział Izbie Gmin we wrześniu 2002 r.) Saddam Husajn „ma bezpośrednie i aktywne plany wojskowe użycia broni chemicznej i biologicznej, którą można uruchomić w 45 minut”.

Reklama


Nieodłącznym elementem wszystkich fabuł z Supermanem jest to, że istnieje czarny charakter – zazwyczaj diabelski Lex Luthor – który szykuje się do wysadzenia świata w powietrze za pomocą broni masowego rażenia. „Cesarstwo Rzymskie rządziło światem, ponieważ budowało drogi”, ocenia Luthor w swoim najnowszym kinowym wcieleniu (znakomicie zagranym przez wielkiego Kevina Spaceya). „Imperium Brytyjskie rządziło światem, ponieważ budowało statki. Ameryka zbudowała bombę atomową... i tak dalej”. Lex Luthor zamierza pójść w ich imperialne ślady, stosując własny zabójczy wynalazek. Notabene: od razu widać, że Luthor jest czarnym charakterem, bo tylko czarne charaktery chcą kierować imperiami.


Nie trzeba dodawać, że tylko Superman może ocalić świat. Pytanie brzmi, czy uda się go do tego przekonać. Superman zawsze bowiem niechętnie wykorzystuje swoje nadnaturalne moce. Chociaż urodził się na skazanej na zagładę planecie Krypton, dorastał jako Clark Kent w idyllicznym Smallville na Środkowym Zachodzie, przyswajając sobie proste, skromne wartości stanów, nad którymi amerykańskie elity tylko przelatują. Szczerze mówiąc, czuje się lepiej, orząc ziemię niż ratując planetę. Jak to ujął nowy Superman (Brandon Routh): „Nie żyje mi się łatwo, będąc tym, kim jestem”.



Złudzenia dobroci

Reklama



Między innymi ta niechęć do wykorzystywania swojej siły sprawia, że Superman najlepiej ze wszystkich superbohaterów oddaje wyobrażenia Amerykanów o sobie samych. Inną typowo amerykańską cechą jest jego potrzeba mesjanistycznej motywacji, aby przemógł w sobie wrodzoną powściągliwość. „Twój ojciec mawiał, że nie zostałeś tutaj przysłany bez powodu”, mówi mu jego przybrana matka. „Codziennie słyszę, jak ludzie wołają o zbawiciela” – mówi Superman.

Reklama

Na wypadek, gdybyśmy wciąż nie zdawali sobie sprawy, że mamy do czynienia z aluzjami do Nowego Testamentu, dość przytoczyć słowa, jakie usłyszał Superman od swego prawdziwego ojca na Kryptonie: „Oni [czyli my, Ziemianie] mogliby być wspaniałymi ludźmi, gdyby zechcieli. Brakuje im tylko światła, które by im wskazało drogę. Przede wszystkim z tego powodu, że mają w sobie potencjał dobra, posłałem im ciebie, mojego jedynego syna”.


Tony Blair zawsze miał słabość do tego typu postrzegania historii. W młodości uważał, że świat może zbawić umiarkowany socjalizm; świadectwem tego jest jego list do Michaela Foota z 1982 r., napisany prawie przed ćwierćwieczem, ale opublikowany dopiero w tym roku. („Wciąż pozostaje wiele zjawisk, z którymi trzeba walczyć: bieda, choroby, niewiedza, kiepska sytuacja mieszkaniowa. [...] A wojna jądrowa jest największym zagrożeniem dla ludzkości w całych jej dziejach”). W którymś momencie minionego ćwierćwiecza Blair uznał jednak, że jeszcze większym zagrożeniem niż wojna jądrowa jest terroryzm – i że prawdziwym zbawicielem świata są Stany Zjednoczone.


Przemawiając do połączonych izb Kongresu w lipcu 2003 r., gdy w powietrzu wciąż unosił się zapach zwycięstwa irackiego, Blair niechcący zdradził się jako wyznawca mitu Ameryki jako Supermana:


"Wiem, że w jakimś zakątku tego olbrzymiego kraju, w Newadzie, Idaho czy jednym z tych miejsc, w których nie byłem, chociaż zawsze chciałem tam pojechać – (śmiech) – mieszka człowiek, który żyje sobie szczęśliwie, nie wadząc nikomu, i mówi do was, przywódców politycznych jego kraju: Dlaczego ja, dlaczego my, dlaczego Ameryka?. Jest tylko jedna odpowiedź na to pytanie: ponieważ przeznaczenie postawiło was w tym miejscu historii, w tym momencie czasowym, i dało wam zadanie do wykonania".


Klasyczny Blair. Lecz także: klasyczny Superman.



Niezrozumiany skaut



Jest bardzo prawdopodobne, że wielu Amerykanów myśli tak jak hipotetyczny mieszkaniec Idaho, bohater anegdoty Blaira. Sądząc po wynikach sondaży, przeciętny amerykański wyborca nie popiera zaangażowania swego kraju w gorących, biednych i niebezpiecznych regionach świata. Na pytanie, czy „USA powinny pilnować na arenie międzynarodowej własnych interesów i pozwolić innym krajom, żeby radziły sobie najlepiej, jak umieją”, blisko połowa Amerykanów (46 proc.) odpowiada, że zgadza się z takim poglądem. Czterdzieści lat temu, przed fiaskiem wietnamskim, rozwiązanie takie cieszyło się zaledwie dwudziestoprocentową popularnością. Wyraźna większość Amerykanów (56 proc.) mówi dzisiaj, że wejście Stanów Zjednoczonych do Iraku było błędem.


Reszta świata konsekwentnie przecenia stopień zainteresowania Amerykanów krajami innymi niż USA (sondaż przeprowadzony w tym roku dla „National Geographic” wykazał, że 63 proc. Amerykanów w przedziale 18 – 24 lata nie umie znaleźć Iraku, a blisko trzy czwarte nie potrafi zlokalizować Izraela i Iranu). Zarazem jednak znaczna część świata patrzy na Stany Zjednoczone znacznie mniej przychylnie niż Tony Blair. Według najnowszej ankiety Pew Institute (Pew Global Attitudes) nawet Brytyjczycy uważają amerykańską obecność w Iraku za większe zagrożenie dla pokoju światowego niż irańską teokrację, która prowadzi tajny program nuklearny, i Koreę Północną, która dysponuje zabójczym arsenałem rakietowym.


"Kiedy odsunęliśmy od władzy talibów i Saddama Husajna, to nie był imperializm. Dla tych uciskanych narodów było to wyzwolenie” – oświadczył Tony Blair, zwracając się w 2003 r. do Kongresu. Również w tej kwestii nie zgadza się z nim znaczący odsetek brytyjskich wyborców. Jedna trzecia uważa, że w amerykańskiej inwazji na Irak chodziło o „kontrolę nad bliskowschodnią ropą”, a zdaniem jednej czwartej o „dominację nad światem”. Słowem, razem z większością Europejczyków coraz częściej widzimy w Stanach Zjednoczonych nie Supermana, lecz Luxa Luthora, najnowszego spadkobiercę długiej linii cezarów wyzyskujących inne kraje.



Niedopuszczalna bierność

A jednak pan Blair jest bliższy prawdy niż publicyści spod znaku starej lewicy, którzy obecnie zdają się wygrywać w sporze. By to stwierdzić, dość ocenić dwa „markery imperialności”: liczbę żołnierzy USA za granicą oraz skalę pomocy udzielanej przez Stany Zjednoczone innym państwom.


Liczba ludności USA przekracza 290 mln, z czego prawie 75 mln to mężczyźni w wieku 15 – 49 lat. Tymczasem liczba żołnierzy służących za granicą wynosi niewiele ponad ćwierć miliona – to mniej niż promil ludności Ameryki. Kiedy Wielka Brytania „rządziła światem”, odsetek ten był sześć razy wyższy.


Wielu Europejczyków sądzi, że rząd amerykański może wydawać polecenia rządowi izraelskiemu, ponieważ ten drugi jest zależny od pomocy gospodarczej i wojskowej Stanów Zjednoczonych. A zatem kiedy Condoleezza Rice nie naciskała w zeszłym tygodniu na zawieszenie broni między Izraelem i Hezbollahem, prasa w większości uznała, że Amerykanie działają w złej wierze: „Gdyby naprawdę chcieli powstrzymać walki, to by to zrobili”, głosi mądrość potoczna. Tymczasem amerykańska pomoc dla Izraela spadła w 2004 r. do 3,2 proc. izraelskiego PKB w porównaniu z 14 proc. w 1986 r.


Czy zatem brutalna prawda nie jest przypadkiem taka, że obecny kryzys na Bliskim Wschodzie to symptom amerykańskiej słabości a nie siły?

Podobnie jak Superman, Stany Zjednoczone dysponują olbrzymią potencjalną mocą. Kiedy zechce, kraj ten potrafi być „szybszy od mknącej kuli, silniejszy od lokomotywy, zdolny jednym skokiem przesadzić wysokie budynki”. Jest zdecydowanie najbogatszy na świecie. Od jego siły ognia może zakręcić się w głowie – starczyłoby tego, żeby w jedno popołudnie zamienić w popiół cały Iran i Koreę Północną. A przecież – co dobrze rozumie Blair – ten Superman wolałby powrócić do życia w domowych pieleszach jako Clark Kent.


Rzecz jasna, morał „Powrotu Supermana” jest taki, że kiedy tak się stanie – kiedy Człowiek ze Stali schroni się w swoim prowincjonalnym kokonie – świat nie będzie utopią z rojeń rozmaitych Pilgerów. Przy obecnym rozwoju wypadków wkrótce możemy się boleśnie przekonać, że istnieją gorsze rzeczy niż amerykańskie supermocarstwo.









*Niall Ferguson, jeden z najwybitniejszych europejskich historyków. Wykładowca historii politycznej i gospodarczej na Uniwersytecie Oksfordzkim oraz Stern School of Business, New York University. Autor m.in. „The Pity of War”, poświęconej źródłom I wojny światowej oraz „Empire” – historiiimperium brytyjskiego. Stały współpracownik „Dziennika”