Przedstawiam argumenty (na temat suwerenności, nacjonalizmu, populizmu itd.) najzupełniej rzeczowe, by usłyszeć od Legutki, że publicystyka „dużej części” autorów antypisowskich jest „jako analiza polityczna bezwartościowa, w treści nierzadko horrendalna i niedorzeczna”. Jako że zapewne należę do tej „dużej części”, to doświadczam poczucia, iż pisze w próżnię, czy może inaczej – piszę do ludzi, którzy nic nie rozumieją, niczego nie widzą. Czyli marnuję czas.

A może by tak sięgnąć do tekstów już nie moich, ale Jadwigi Staniszkis, Aleksandra Smolara, Jacka Żakowskiego, by wymienić spośród dziesiątek te trzy nazwiska. Ich analizy też są bezwartościowe, horrendalne i niedorzeczne? Ale gdzie choćby odrobina konkretnej polemiki? Pisowcy jej nie potrzebują, gdyż my wszyscy z założenia jesteśmy idiotami. Idiotą bowiem jest – Legutko to zdefiniował – każdy, kto chociażby trochę krytykuje PiS. I tu się koło bezsensu zamyka, dalej rozmawiać nie ma o czym.

PiS nie lubi elit


Piszę więc ten tekst nie w celu polemizowania z tymi, których przekonywać nie mam nadziei, ale w celu ostrzeżenia czytelników, czyli społeczeństwa, przed zagrożeniem, jakie niesie myślenie zamknięte. Legutko z Lisickim i z Ziemkiewiczem nie są bowiem sami na świecie, lecz czytają ich ludzie. Zaś z historii wiemy, jak wielkie szkody mogą spowodować poglądy podobne do tych przez nich głoszonych. Wiemy też, że ci, którzy poglądy niemądre lekceważyli, potem dowiadywali się, że nie wolno tak czynić.

Chociaż na tym poziomie polemika jest niemożliwa, to możliwe jest pokazanie, na czym polega zagrożenie powodowane przez takie poglądy.
Przełamię więc poczucie nudy i bezsensu i spróbuję pokazać, w czym rzecz. Rzecz mianowicie w tym, że pisowscy ideologowie walczą z domniemanymi poglądami domniemanych elit bdquo;naszego społeczeństwa” (powiadają tak o społeczeństwie polskim jednym chórem). Wszystko jest domniemane, bo nic nie jest powiedziane, czasem pojawi się nazwisko arcybiskupa Życińskiego, kiedy indziej Bronisława Geremka czy Ireneusza Krzemińskiego, ale nie wiemy, o jakie poglądy chodzi. Rzecz zatem w tym, że elity nie lubią PiS, a PiS nie lubi wobec tego elit. No i sprawa staje się jasna. Najlepiej, żeby elity zamilkły, a wtedy będzie spokój, bo PiS własnych elit nie ma, a jego propagandyści nie mają nic do powiedzenia, poza wyzutymi z treści polemikami z wymyślonymi przeciwnikami, więc zapadnie cisza. PiS elit nie ma, bo gdzie są jego Jedliccy, Szaccy, Waliccy czy Geremkowie? Nie ma – jest Kuchciński, Lipiński, Jasiński, Cymański i Gosiewski i na okrasę filozof Legutko, którego dzieła filozoficzne pozostają nieznane, bo ich nie napisał.

A zatem bunt przeciwko elitom. Bunt oparty na rozumowaniu znanym doskonale: my jesteśmy z prawdziwym społeczeństwem, tym co nas popiera, a elity są przeciwko temu społeczeństwu. My wiemy, co myśli społeczeństwo, bo jesteśmy prawdziwą awangardą, a elity są oderwane od społeczeństwa. Elity to świat ludzi pozbawionych gruntu, kosmopolitycznych, i – mimo pozorów inteligencji – w istocie głupich, jak argumentuje Ludwik Dorn. Elity to salon, warszawka. Rzecz tylko w tym, że jeżeli nawet taki salon kiedyś istniał, to już go nie ma, gdyż zmieniły się obyczaje.

Atak na elity prowadziły wszystkie radykalne ugrupowania w XIX i XX wieku. Ostatnio jednak konserwatyści (a także liberałowie) na świecie coraz częściej piszą o tym, że zmiany w kulturze i obyczajach doprowadziły do zgubnego dla życia publicznego zniszczenia autorytetów, które określa się mianem mandarynów. Pisałem ja i pisali inni o tym zjawisku w bdquo;Europie”. Mandaryni to byli intelektualiści, którzy nie tylko dzięki swoim pracom pisanym, ale także dzięki postawie i poglądach na różnorakie sprawy moralne, obyczajowe, polityczne czy kulturalne stanowili wzór dla klasy średniej. Obecnie, ubolewają myśliciele konserwatywni, klasa średnia już nie chce takich wzorów, sięga wyłącznie po kulturę masową i dla mandarynów, takich jak na przykład Raymond Aron czy Daniel Bell, nie ma już miejsca.

Demokracja jest trudna

Elity zatem są potrzebne jako źródło wzorów, ale także są niezbędne dla trwania demokracji, bowiem to elity prowadzą fundamentalną dla demokracji debatę publiczną. Zresztą słowo bdquo;elity” w kulturze zachodniej już od dawna zatraciło pejoratywne znaczenie, jakie kiedyś nadawali mu socjaliści i komuniści. Przecież debata publiczna, jaka toczy się na przykład w Stanach Zjednoczonych, jest prowadzona przez ludzi z elit, także debata polityczna między na przykład zwolennikami i przeciwnikami prezydenta Busha. Zaangażowani w nią są najciekawsi współcześni myśliciele, których teksty zresztą często pojawiają się na łamach DZIENNIKA i bdquo;Europy”, by wymienić tylko Francisa Fukuyamę czy Nialla Fergusona.

Co ciekawe, myśliciele ci i publicyści, tacy jak William Kristol, stoją często po przeciwnych stronach barykady i dzięki temu polemiki między nimi są tak pasjonujące. A czasem zmieniają strony, jak to niedawno uczynił Francis Fukuyama, który, mimo że ma poglądy konserwatywne, porzucił obóz zwolenników Busha oraz znakomity kwartalnik dla elit bdquo;The National Interest” i założył nowe elitarne pismo bdquo;The American Interest”. Naturalnie znaleźli się złośliwi komentatorzy, którzy uważają, że Fukuyama w ten sposób szykuje się do objęcia stanowiska doradcy przyszłego demokratycznego prezydenta. Tak czy owak, wszyscy uczestnicy licznych debat publicznych i polemik w Ameryce to zarazem profesorowie najwybitniejszych uniwersytetów, a zatem przedstawiciele grupy, którą Ludwik Dorn określa mianem bdquo;wykształciuchy”. Dodajmy, że całe otoczenie polityczne i współpracownicy prezydenta Busha to także ludzie o znakomitym intelektualnym wykształceniu, a nawet stawiano im zarzut, że są pośrednio uczniami wybitnego lecz bardzo trudnego i wyrafinowanego filozofa, jakim był Leo Strauss. Ale wśród przeciwników Busha także nie brakuje tęgich umysłów i jakoś ich krytyki nikt ze zwolenników prezydenta nie określa mianem bdquo;bezwartościowej, horrendalnej, niedorzecznej”, bo naraziłby się na śmieszność, tylko polemizuje z nimi merytorycznie.

Elity są zatem niezbędne w demokracji, bo dzięki nim debata publiczna ma odpowiednio wysoki poziom, ale do elit należą nie tylko intelektualiści, lecz także politycy. Demokracja jest ustrojem, jeżeli wolno tak powiedzieć, bdquo;trudnym” i wymaga ludzi rozumnych, ale także znakomicie wykształconych. We Francji zrozumiano to kilkadziesiąt lat temu i niemal wszyscy przyszli politycy wszystkich partii (z wyjątkiem naturalnie Le Pena) przechodzą przez zorganizowany przez państwo elitarny system kształcenia, czyli przez Eacute;cole Normale drsquo;Administration, do której się można dostać dopiero po ukończeniu studiów, zaś ukończenie tej uczelni na wysokim miejscu praktycznie gwarantuje karierę w administracji czy polityce. Dzięki temu politycy różnych partii są często kolegami z uczelni i mimo gwałtownych sporów mówią do siebie tym samym językiem i nie zgadzając się – doskonale się rozumieją. Podobny system kształcenia elit istnieje także oczywiście w Stanach Zjednoczonych, gdzie wszyscy przyszli politycy kończą najlepsze uczelnie, jak Harvard, Yale czy Princeton i do pewnego stopnia w Wielkiej Brytanii, chociaż mimo znakomitych tradycji tamtejszych uczelni coraz częściej słyszymy o obniżeniu ich poziomu. Obniżenie poziomu wyższych uczelni spowodowane zarówno nadmierną liczbą studentów, jak i ich demokratyzacją, niepokoi bardzo kontynentalnych konserwatystów i socjaldemokratów.

Wybitni podejrzani


Unia Europejska nawet od niedawna rozważa stworzenie kilkunastu specjalnych elitarnych uniwersytetów na wzór amerykańskich (universities of excellence), które miałyby się mieścić w różnych krajach, ale obawiam się, że przy obecnych antyinteligenckich nastrojach Polska zostanie pominięta. A zatem w demokracji – zwłaszcza w demokracji – spraw politycznych nie można powierzać dyletantom. Naturalnie, zdarzają się wyjątki (John Mayor) lub naturalne talenty (Lech Wałęsa), ale wyjątki są tylko wyjątkami. Ponadto oprócz polityków istnieje cała armia doradców i ekspertów, którym stawia się jeszcze wyższe wymagania niż politykom i którzy stanowią elitę elit. Rządy elit zawsze oczywiście budzą pewien niepokój, gdyż w demokracji powinna dominować wola ludu, ale ten uzasadniony niepokój można ograniczyć dzięki stosowaniu najróżniejszych mechanizmów kontrolnych, a przede wszystkim dzięki temu, że elit jest wiele i elita intelektualna oraz publicystyczna kontroluje, ocenia i krytykuje elitę polityczną.

W Polsce pod rządami PiS istnienie elit prorządowych jest z założenia niemożliwe. Już od 1989 roku debata publiczna toczyła się w naszym kraju raczej kiepsko z wielu przyczyn, o których tu nie miejsce pisać, ale propagandyści PiS debatę publiczną po prostu wykluczają, zaś politycy PiS kompletnie nie zdają sobie sprawy z tego, że w polityce potrzebni są ludzie wykształceni znający swój zawód (o czym niedawno słusznie pisał Zdzisław Krasnodębski), a więc członkowie elit. Przeciwnie – i tu publicyści PiS idą dalej niż prezydent – wszyscy członkowie elit intelektualnych, czyli profesorowie, którymi pomiatają Legutko, Dorn i Lisicki, lub wybitni publicyści, są z góry uznawani za podejrzanych. Zarówno dlatego, że jak już była mowa, są rzekomo oderwani od społeczeństwa, ale także dlatego, że z natury rzeczy należą do międzynarodówki intelektualnej. Wreszcie dlatego, że po prostu więcej wiedzą niż Gosiewski, Kuchciński, Cymański, Jasiński itd.

PiS zatem nigdy nie będzie miał swojej elity ani nie dopuści do debaty publicznej, gdyż jest intelektualnie za słaby, a wobec tego wspiera antyintelektualne tendencje.


























Reklama