Mija właśnie czwarta rocznica inwazji na Irak, która była - i nadal jest - kością niezgody dla międzynarodowej opinii publicznej oraz przysporzyła USA wielu wrogów na całym świecie. Jednak decyzja o obaleniu Saddama Husajna - mimo że wprowadzeniu jej w życie towarzyszyło wiele błędów - była słuszna.

Wierzyliśmy wówczas, że iracki dyktator stanowi zagrożenie dla USA i innych krajów. Husajn użył w przeszłości broni masowego rażenia przeciw Irańczykom podczas wojny iracko-irańskiej oraz przeciwko irackim Kurdom. Istniała zatem uzasadniona obawa, iż Husajn przekaże broń biologiczną lub chemiczną terrorystom.

Kluczowym czynnikiem, który zadecydował o podjęciu decyzji o ataku na Irak, była głęboka trauma, jakiej doznali Amerykanie 11 września 2001 r. Akceptujemy fakt, że w innych krajach ludzie nie pojmują, jak bardzo zostaliśmy doświadczeni przez tę tragedię i dlatego mogą nie rozumieć naszej reakcji.

Po 11 września wiele osób zadawało sobie pytanie, dlaczego nie zrobiliśmy nic, by powstrzymać bin Ladena, zanim doszło do wstrząsającego ataku na Nowy Jork i Waszyngton. Wiadomo było, że przywódca Al-Kaidy coś knuje, ale mieliśmy wówczas nadzieję, iż wszystko jakoś się ułoży. W rezultacie patrzyliśmy bezczynnie, jak przygotowuje się do zadania ciosu USA. Nie chcieliśmy, by taka sytuacja powtórzyła się w wypadku Saddama. Stając wobec wyboru pomiędzy związaniem sobie rąk i współczuciem świata, który jednak nie będzie nas bronił, a efektywnym działaniem, wybieramy to drugie. Jeśli jedynym sposobem na uzyskanie sympatii jest ciągłe bycie ofiarą, to nie chcemy tego. Jesteśmy gotowi zapłacić cenę niechęci za możliwość skutecznego działania.

Koniec końców okazało się, że w chwili inwazji na terytorium Iraku nie było składu broni masowego rażenia, ale nie oznacza to wcale, iż decyzja o zapobieżeniu tej najgorszej ewentualności była zła. Husajn mógł w każdej chwili odtworzyć swój arsenał broni chemicznej i biologicznej. Gdy kupuje się ubezpieczenie samochodu i przez rok nie dochodzi do wypadku, nie uznajemy przecież, że wykupienie AC było błędem.







Reklama

Moim zdaniem w ocenie wojny zbyt duży nacisk kładzie się właśnie na to, że w Iraku nie znaleziono gotowego arsenału broni masowego rażenia. To niesprawiedliwe oceniać decyzję po fakcie. Rządzący codziennie muszą dokonywać dziesiątków najrozmaitszych wyborów w oparciu o dostępne informacje. Czasem dane te okazują się nieprawdziwe, ale nie znaczy to, że sama decyzja była niewłaściwa.

Często też oskarża się USA, że świadomie manipulowały danymi wywiadu, by przekonać społeczność międzynarodową o konieczności ataku na Irak. To jednak całkowicie fałszywe przekonanie, niepoparte żadnymi dowodami. George W. Bush, Colin Powell i cała administracja działała w dobrej wierze, przekazywała te dane, które miała. Niektóre z nich okazały się później nieprawdziwe, ale nikt nie chciał celowo zwieść opinii publicznej i przywódców innych krajów. W Stanach Zjednoczonych obu partiom politycznym bardzo zależy, by pokazać, że druga popełniła błąd. Demokraci robili, co mogli, by znaleźć dowody na twierdzenie, że administracja Busha i Republikanie kłamali i starali się oszukać Amerykanów. Nic jednak nie wskórali po prostu dlatego, że ta teza jest nieprawdziwa. Popełniliśmy błędy, ale nigdy nie kłamaliśmy. W okresie przed wybuchem wojny otrzymywałem tajne dane wywiadu. Nie było wypadku, by przedstawiciele administracji Busha podczas publicznych wystąpień prezentowali inne informacje niż te, które usłyszałem na tajnych spotkaniach z przedstawicielami wywiadu.

Co więcej, nie mają racji ci, którzy twierdzą, że wojna w Iraku musiała zakończyć się katastrofą i bez względu na to, co zrobiliśmy później, kraj i tak pogrążyłby się w chaosie. Te twierdzenia nie są również poparte żadnymi dowodami. Moim zdaniem wcale nie musiało dojść do wybuchu powstania ani do sytuacji, w której terroryści-samobójcy zabijają codziennie na irackich ulicach dziesiątki osób - z czym mamy obecnie do czynienia. Bagdad upadł w ciągu 20 dni, i to przy minimalnej liczbie ofiar. Irakijczycy z radością witali amerykańskie wojska i świętowali na ulicach upadek dyktatora. Niestety, po tym triumfie popełniliśmy jednak nasz najpoważniejszy błąd. Wplątaliśmy się w okupację kraju, której przyświecały co prawda szlachetne intencje, ale była to jednak wciąż okupacja. Należało od razu przekazać Irakijczykom władzę i odpowiedzialność za budowę kraju, bo tylko oni sami będą w stanie zbudować państwo, w którym będzie im się żyło lepiej niż za Saddama Husajna. W niewłaściwy sposób zlikwidowano także armię i policję, choć rozwiązanie partii Baas - tak jak NSDAP po pokonaniu Hitlera - było niezbędne.

W tej chwili naprawa sytuacji w Iraku zależy przede wszystkim od samych jego mieszkańców i skutecznego irackiego rządu. Od tego, czy Irakijczycy potrafią znaleźć polityków naprawdę dużego formatu - odważnych i nieskorumpowanych, którzy będą w stanie wznieść się ponad podziały religijne i klasowe. Wiele spraw udało się mimo wszystko załatwić. Uchwalono iracką konstytucję - jedyną w całym regionie bliskowschodnim poza Izraelem. Sprawiedliwość spotkała także samego Saddama Husajna, który był przecież odpowiedzialny za śmierć setek tysięcy ludzi. Choć w procesie oskarżono go tylko o niektóre z tych zabójstw, dowody jego winy były przytłaczające. Sama egzekucja nie była może przeprowadzona w najszczęśliwszy sposób, ale to tylko szczegół.

Uspokojenie sytuacji na ulicach przyjdzie zresztą prawdopodobnie samo. W tej chwili w Iraku ginie tak wiele osób po obu stronach barykady: sunnitów i szyitów, że przywódcy obu grup uznają, że to musi się wreszcie skończyć, bo wszyscy tracą na tym międzyreligijnym konflikcie.

Z pewnością częścią rozwiązania może być równe i sprawiedliwe rozdysponowanie dochodów ze sprzedaży ropy. Rozwój gospodarczy pozwoliłby ustabilizować sytuację.









Nie liczyłbym natomiast na pomoc ze strony sąsiadów Iraku, czyli przywódców Syrii i Iranu. Choć władze amerykańskie rozpoczęły z nimi rozmowy, co rekomendował między innymi raport Irackiej Grupy Studyjnej, uważam jednak, że nie przyniosą one wiele. Irańczykom i Syryjczykom obecna sytuacja w Iraku jest bardzo na rękę i oba te kraje cieszą się, że USA utknęły w Iraku i znalazły się w bardzo trudnym położeniu.

Miejmy natomiast nadzieję, że ostatnia inicjatywa prezydenta Busha, czyli zwiększenie liczby wojsk w Bagdadzie, przyniesie rezultaty i ustabilizuje sytuację. Kluczowa dla sukcesu jest nie ilość żołnierzy, ale właściwe ich rozlokowanie, tak by byli w stanie zapewnić spokój w rejonie i w irackiej stolicy.

Nie ulega przy tym wątpliwości, że wojska amerykańskie wycofają się z Iraku tak szybko, jak to możliwe, bo nikt nie chce tam zostać. Toczy się obecnie debata, czy ustalić konkretną datę tej operacji. Moim zdaniem tego absolutnie nie powinno się robić. Wyznaczanie terminów sprzyja bowiem przede wszystkim terrorystom. Dostają oni taką oto wiadomość: jeśli zdołacie utrzymać się w grze do marca 2008, Amerykanie wyjadą. Co więcej, jeśli Irakijczycy będą sądzić, że Amerykanie się wycofają, to z pewnością nie będą chcieli identyfikować się z obecnymi władzami i działać na rzecz poprawy sytuacji. Każdy będzie chciał po prostu znaleźć sposób na przeżycie w sytuacji chaosu, który bez wątpienia nadejdzie. To byłaby katastrofa.

Sądzę, że do końca trwania prezydentury Busha nie wyjdziemy z Iraku, by umożliwić władzom kraju zapewnienie pewnego poziomu stabilności i dobrobytu. Nie zrobimy tego jednak za nich.



Obawiam się, że wskutek nieudanej interwencji w Iraku USA będą znacznie mniej skłonne odgrywać rolę światowego policjanta. Będzie to prawdziwa tragedia, ponieważ inne kraje czy organizacje międzynarodowe nie są w stanie przejąć globalnego przywództwa w sytuacji wojen i kryzysów humanitarnych. Widać to było na przykładzie wojny w Libanie oraz obecnie w Darfurze.



Richard Perle, analityk uważany za najbardziej wpływową postać w środowisku neokonserwatywnych intelektualistów. Pełnił m.in. funkcję zastępcy sekretarza obrony w administracji Ronalda Reagana oraz przewodniczącego Rady ds. Polityki Bezpieczeństwa. Był szarą eminencją administracji Busha, zdecydowanie popierał interwencję w Iraku. Obecnie pracuje w American Enterprise Institute w Waszyngtonie.