Pojęcie dyskryminacji dość często pojawia się w debacie publicznej...
Ryszard Legutko:
To bardzo modne słowo. Rozpowszechnienie się idei dyskryminacji i powszechnej z nią walki jest widoczne nawet w traktacie konstytucyjnym. To wyjątkowo nieostre pojęcie. W jak różnych sytuacjach jest ono używanehellip; Złe spojrzenie na kogoś to dyskryminacja. Wyrzucenie z egzaminu nieodpowiednio ubranego studenta to znów dyskryminacja. Numerus clausus to także ta sama dyskryminacja. Podobnie jak dyskryminacja Żydów w III Rzeszy. Nie znoszę pojęć, które są używane w kontekście politycznym, a które pozwalają na nieostre podziały. W dodatku są to podziały bardzo mocno wartościujące. Kto bowiem znajdzie się po stronie bdquo;dyskryminujących”, automatycznie ląduje w jednej szufladzie z Hitlerem.

Dyskryminacja poprzez amp;bdquo;dyskryminacjęamp;ldquo;?
Ten język budzi silne polityczne emocje. Ktokolwiek się do niego przyzwyczai, ten prędzej czy później uzna, że natychmiast musi zająć radykalne stanowisko wobec potworności dyskryminacji, którą widzi na co dzień. To intelektualnie zabójcze. Wskutek używania takich słów łatwo wprowadzić się w stan, w którym nabiera się przekonania o uczestnictwie w walce o wolność, człowieczeństwo i cywilizację zachodnią. Tymczasem te same zjawiska mogą być nazwane zupełnie inaczej i nie wywoływać już tak skrajnych emocji.

Mamy jednak czasem do czynienia z faktami, które trudno rozpatrywać inaczej niż w kategoriach dyskryminacji. Piotr Pacewicz na łamach amp;bdquo;GW” uznał niedawno – w kontekście raportu stowarzyszenia amp;bdquo;Lambda” o sytuacji gejów – Polskę za kraj, w którym konstytucyjne zapisy o zakazie dyskryminacji funkcjonują tylko na papierze.
Zdarza mi się od lat nieco jeździć po świecie. Już dawno dostrzegłem, że tego typu lamenty czy też histerie zdarzają się właściwie we wszystkich wysoko rozwiniętych krajach. Żyjemy w społeczeństwach, które są wręcz niemożebnie rozluźnione. Narzekanie na brak wolności i równości w tych społeczeństwach jest więc jakimś absurdem. Im więcej wolno, im więcej się dopuszcza, tym bardziej otwierają się możliwości artykulacji różnych egzotycznych programów i idei. Ponieważ przed wieloma z nich broni się społeczeństwo oraz zdrowy rozsądek, ich rzecznicy ponoszą krzyk, że dzieją się rzeczy straszne. Tymczasem, gdyby było naprawdę strasznie, nikt by nie protestował.

Według przywołanego raportu 85 procent gejów boi się ujawnić w pracy. Dla nich te poglądy mogą nie być tak bardzo egzotyczne.

A czy to rzeczywiście tak społecznie ważne, kto kogo pożąda? Ktoś, kto uważa, że jest dyskryminowany jako bdquo;gej”, czyni ze swojej seksualności podstawowy element tożsamości. Przestaje być katolikiem czy ateistą. Przestaje być zwolennikiem lewicy czy prawicy. Przestaje być nauczycielem, mechanikiem, wędkarzem czy miłośnikiem lotnictwa. Przyjmuje za to pozorną tożsamość bdquo;geja”. Samo słowo bdquo;gej”, idiotycznie brzmiące po polsku, jest zresztą mocno naładowane ideologicznie. Tak ideologicznie skonstruowany bdquo;gej” ma niewiele wspólnego z liczną rzeszą ludzi posiadających skłonności do tej samej płci, zaś wiele wspólnego z grupą politycznych krzykaczy wznoszących absurdalne hasła. Tego typu zabiegi są narzędziami wojny ideologicznej, która toczy się we współczesnej kulturze

Nie ma wojny bez przyczyny.

I celu. W tej akurat wojnie może chodzić na przykład o zmianę definicji małżeństwa. A pośrednio – o kształt współczesnego społeczeństwa. Dlaczego właściwie mielibyśmy zmieniać tę definicję? I gdybyśmy ją zmienili, czy nie powinniśmy także zmienić innych definicji? I ulegać wszystkim żądaniom grup, które czują się bdquo;nierówne” bądź dyskryminowane?
Tymczasem tego właśnie się od nas wymaga. Postępująca egalitaryzacja współczesnych społeczeństw zmierza ku zasadzie równości wszystkiego. Tymczasem powszechna równość stoi w sprzeczności z podstawową zasadą organizacji życia społecznego – którą jest zawsze hierarchia. Pojęcie dyskryminacji jest więc narzędziem w politycznej kampanii na rzecz równości wszystkiego ze wszystkim, co równa się faktycznie dezintegracji społeczeństwa i niekontrolowanym rządom ideologii.

Czy zawsze? Dyskryminowani, zwłaszcza w kontekście ustawy lustracyjnej, czują się także ostatnio profesorowie wyższych uczelni.
To dwie różne sprawy. Homoseksualiści nie są grupą, od której czegokolwiek byśmy na co dzień chcieli. Reagujemy natomiast ze złością, kiedy w obrębie tej grupy powstaje ruch polityczny, który zmierza w kierunku głębokiego przekształcenia rzeczywistości.
Natomiast od profesorów jednak czegoś chcemy. Oczekujemy, że będą oni współdziałać w procesie lustracji.

Wydaje mi się, że to amp;bdquo;my” znaczy w obu wypadkach trochę co innego.

Owszem. W odniesieniu do aktywistów homoseksualnych chodzi o większość społeczeństwa. Jeśli chodzi zaś o profesorów, bdquo;my” – to ci, którzy tworzyli lub popierają ustawę lustracyjną. Oczekiwaliśmy zatem, że profesorowie wykonają jeden krok i wypełnią oświadczenia lustracyjne. Ustawa zakładała współdziałanie z ich strony po to, by dać szansę tym, którzy w przeszłości zachowywali się wątpliwie. Oświadczenia lustracyjne miały w ich przypadku sprawę raz na zawsze zamknąć. Okazało się jednak, że duża część profesury współdziałać nie chce.

Ale naukowcy protestujący przeciw oświadczeniom nie mówią wcale o niechęci do współdziałania. Mówią za to o podeptaniu ich godności i dyskryminacji ze strony władz.
Argument godnościowy jest rzeczywiście dość często przywoływany. Przyznam, że bardzo mnie on zaskoczył. Bo czy stwierdzenie, że nie współpracowałem z organami represji depcze moją godność? Jeśli nie współpracowałem, to powiedzenie tego nie ujmuje mojej godności. Jeśli zaś współpracowałem i się do tego przyznaję, to mam szansę jakąś część swojej godności odzyskać, gdyż przez fakt współpracy ją straciłem.
Z całą pewnością profesorowie nie są natomiast dyskryminowani w żadnym nie urągającym zdrowemu rozsądkowi sensie.

To oczekiwanie wpisuje się jednak zdaniem protestujących profesorów w antyinteligencką kampanię prowadzoną przez władze. Mówiąc o lustracji uczelni bardzo często przywołują oni jednocześnie amp;bdquo;wykształciuchów”. To określenie, w których łatwo dopatrzeć się wykluczających, dyskryminujących znaczeń.

To przykład tego, jak słowa żyją własnym życiem. Od profesorów wyższej uczelni można wymagać, by rozumieli słowa, które słyszą. Premier Dorn użył określenia bdquo;wykształciuchy”, przywołując tłumaczenie tekstu Sołżenicyna. Nie odnosiło się ono do całej polskiej inteligencji. Kto czyta i rozumie, ten nie powinien się z powodu tego określenia obrażać. Jeżeli się natomiast obraża, to albo nie czytał, albo nie rozumie, albo tak bardzo nie lubi Dorna i jego środowiska, że byle pretekst wystarczy mu do obrazy. Zwłaszcza, że taka obraza jest znakomitym sposobem ujawnienia politycznych niechęci i pognębienia przeciwnika.

Jak się gnębi przeciwnika za pomocą jego własnych słów?
bdquo;Gazeta Wyborcza” konsekwentnie wybija słowo bdquo;wykształciuchy” w odniesieniu do całej polskiej inteligencji. Rozumiem to, bdquo;GW” postępuje racjonalnie – robi to w ramach swojego programu politycznego – by utrwalić przekonanie, że Dorn i jego koledzy są po przeciwnej stronie niż cała polska inteligencja. W ten sposób określenie Dorna okazało się znakomitym pretekstem, by powiedzieć: bdquo;to ich wina”. Ale taki zabieg jest nieuczciwy, ponieważ opiera się na oczywistej manipulacji sensem wypowiedzi.

Były jeszcze wcześniejsze Dornowskie amp;bdquo;kamasze” i amp;bdquo;łże-elity” premiera.
Z pewnością politycy powinni się starać na ogół powiedzieć mniej niż więcej. I być może i Jarosław Kaczyński, i Ludwik Dorn użyli określeń nazbyt obrazowych, takich, których polityk powinien się wystrzegać.
W tej chwili jednak te słowa żyją własnym życiem. Nikt nie zajrzał do tekstu Sołżenicyna, do którego nawiązał Dorn. Nikt nie wziął pod uwagę kontekstu wypowiedzi premiera, który mówił o bdquo;łże-elitach” w trakcie bardzo ostrej i emocjonalnej debaty w Sejmie dotyczącej braku reakcji na inwigilację prawicy na początku lat dziewięćdziesiątych. Wyjęte z kontekstów te określenia okazały się jednak użyteczne jako polityczne pałki.

Jak pańskim zdaniem używa się politycznych pałek?
Polska inteligencja akademicka jest niejednorodna. Są w polskiej nauce głębokie podziały polityczne, ideowe, towarzyskie. To grupa zhierarchizowana, niejednorodna także pod względem intelektualnym. Tymczasem ciągłe przywoływanie słów, które rzekomo stawiają Kaczyńskiego, Dorna i ich partyjnych kolejnych po innej stronie rzeczywistości politycznej niż inteligencja służy po prostu zmobilizowaniu całej inteligencji przeciw partii rządzącej.

Profesorowie czują się jednak naprawdę obrażani i dyskryminowani.
Jestem pewien, że gdyby powyższe słowa nie padły, czuliby się dyskryminowani z jakichś innych powodów. Nie toczy się żadna walka silniejszej władzy ze słabą, zaszczutą inteligencją. Toczy się natomiast normalna w każdym społeczeństwie walka polityczna. Ujawnia się w tej chwili podział między profesorami o orientacji – mówiąc bardzo ogólnie – liberalnej, sympatyzującej nigdyś z Unią Wolności i prawicowej. Oba te środowiska zawsze dzieliły rozmaite spory.
W tej chwili jednak niechęć sierot po Unii Wolności do inteligenckiej prawicy jest znacznie silniejsza niż emocje z drugiej strony. To grupa zajadła, agresywna i stadna, a na dodatek uważająca się za jedyną reprezentację polskiej inteligencji. Jeden z jej wybitnych przedstawicieli powiedział wprost, iż inteligentem jest ten, kto utożsamia się z poglądami bdquo;Gazety Wyborczej”, bdquo;Polityki” i bdquo;Tygodnika Powszechnego”. Czy można sobie wyobrazić większą niedorzeczność i bardziej spektakularny przykład pychy grupowej? A mniej lub bardziej wmówione uczucie dyskryminacji może znakomicie sprzyjać podobnym automistyfikacjom i postawieniu się w roli ofiar. W rzeczywistości jednak fakt, że tysiące polskich profesorów czuje się urażonych z powodu kilku słów, jest po prostu śmieszny.

Na słowa wystarczy odpowiedzieć słowami?
I odpowiada się przecież. bdquo;Etyka troglodytów”, bdquo;hunwejbini”, bdquo;jakobini”, bdquo;inkwizytorzy”, bdquo;bolszewicy”. Czy ja traktuję te określenia jako atak na mnie? Przyznam szczerze, że te słowa kompletnie mnie nie obeszły osobiście, lecz zasmuciły jako przejaw upadku obyczajów. Czasami trudno mi jednak powstrzymać uczucie irytacji, na przykład kiedy profesor Balcerowicz przytoczył określenie bdquo;łże-elity” jako koronny przykład brutalizacji języka politycznego. Dlaczego akurat bdquo;łże-elity”, a nie bdquo;etykę troglodytów”? To drugie to beznamiętny język deskryptywny? A bdquo;łże-elity” to tragedia i zamach na polską kulturę? To kompletna utrata rozsądku. Od profesorów tymczasem można naprawdę wymagać odrobiny poczucia rzeczywistości.

W ustach filozofa to wymaganie jest zrozumiałe. Ale kiedy mówi to wicemarszałek Senatu z partii rządzącej, zaczyna brzmieć to groźnie.
Owszem, może to wbrew zasadzie, o której mówiłem – że polityk powinien starać się mówić mniej niż więcej. Może powinienem odpowiedzieć kilkoma sprytnymi pochlebstwami. Ale ja po prostu zwracam uwagę na fakt, że kluczem do obecnej sytuacji konfliktu nie jest dyskryminacja, lecz eksplozja negatywnych emocji politycznych, które ex post znajdują sobie rozmaite uzasadnienia.












































Reklama