Nie umiemy reagować na śmierć, która przychodzi za pośrednictwem telewizji. Gubimy się w emocjach, pojęciach, odruchach. Zamiast żałoby - mamy narodowy groch z kapustą. Zajęci sobą, tracimy kontakt z tymi, o których w tej sytuacji powinniśmy troszczyć się najbardziej.

Reklama

Dobre dziesięć lat temu miałem okazję pracować w pogotowiu. Pewnego dnia pojechaliśmy do umierającego staruszka, kilkadziesiąt kilometrów za miastem. Gdy dotarliśmy na miejsce, mogliśmy tylko stwierdzić jego zgon. Zaskoczyła mnie reakcja rodziny.

Szloch trwał jedynie chwilę, potem zaczął się podział ról. Córka zmarłego otarła łzę, bo dotarło do niej, że musi teraz wesprzeć pogrążoną w największym bólu matkę, wnuk - chcąc odciążyć obie panie - poszedł po księdza i załatwiał wszystkie formalności. Umarł człowiek - jemu pomóc może już tylko modlitwa, skupmy się więc na tych, którzy zostali i cierpią najbardziej. Kiedyś my będziemy na ich miejscu, a może oni wcześniej będą na naszym.

Oto pierwsza pokusa, z którą musimy sobie poradzić, gdy śmierć przychodzi do nas poprzez telewizję. To przemożna chęć wejścia w nie swoje buty. Kiełkująca z godziny na godzinę myśl, że to nie my powinniśmy pomagać, lecz że jesteśmy kimś, komu należy się pomoc.

Reklama

Ogłupieni przez medialne raporty zachowujemy się jak sąsiad, który dowiaduje się o śmierci sąsiadki i zamiast zastanowić się, jakiej pomocy potrzebuje jej rodzina, siada na kanapie, godzinami tropi swoje odczucia, powtarza: "jaka straszna tragedia" i zużywa kolejne papierowe chusteczki do nosa.

Jesteśmy jak ratownik, który zamiast leczyć rannych, stoi, chlipie, snuje wątki o sensie i bezsensie, wzrusza się głęboko swoim własnym poruszeniem. Uwaga - to dobrze ukryta pułapka.

Medialna żałoba niezauważalnie przejść może w czystej wody egoizm. W zakręcenie widza na punkcie swoich własnych stanów i emocji. Mimowolne oglądanie telewizora, sprawdzanie bilansu ofiar - to przecież dokładnie ten sam mechanizm, którym telewizja przywiązuje nas do kryminalnych seriali.

Reklama

Tam też na początku jest tragedia, później napięcie zawsze musi rosnąć tak, by w ostatnim akcie zapewnić nam kojące rozładowanie - winny zostaje złapany. I dokładnie to samo będzie się teraz działo przy okazji francuskiej katastrofy. Widzieliśmy ofiary, więc będziemy szukać winnych. Sycić się widokiem płaczącego właściciela autobusu. Może go zamkną, może sam coś sobie zrobi.

"Sprawiedliwości stało się zadość" - powiemy. I wrócimy do codziennych zajęć. Po czym - aż do następnej katastrofy - będziemy karmić się iluzją, że wszystko wróciło do normy. Tyle że będzie to kolejny medialny pic, bo tak naprawdę nic przecież do tej normy nie wróciło.

Każdego dnia rozstaje się z tym światem około tysiąca Polaków. Ludzie umierają i będą umierać. Można pytać, jaki to ma sens, kto jest winien.

Kłopot w tym, że prędzej czy później i tak dojdziemy w tej kwestii do ściany - gdy z trasy wypada autokar, winny może być pilot, mechanik, kierowca, ale kto winien jest temu, że dziś w hospicjum umrze niejeden starszy pan albo pani? Śmierć nigdy nie jest sprawiedliwa, zawsze jest tragiczna, zawsze gwałci ludzką naturę. Pokonać ją można tylko w jeden sposób - żyjąc, najlepiej... dla kogoś.

Praca w pogotowiu nauczyła mnie, że człowiek stojący na progu śmierci nie potrzebuje moich łez czy refleksji. Wystarczy myśleć o tym, jak mu pomóc, a gdy pomóc nie można, jak do końca z uśmiechem trzymać go za rękę. Okazji takich nam nie zabraknie. Tylko dziś na polskich drogach zginie ze dwadzieścia osób.

Pamiętam starszego człowieka, którego próbowałem ratować na drodze Warszawa - Białystok. Były święta, niósł prezenty - pewnie dla wnuków, potrącił go samochód, zginął. Drogi w tym miejscu nie poprawiono do tej pory. Nie było pewnie żadnych zasiłków, honorów. To cudownie, że państwo się spręża i chce teraz wypłacać odszkodowania, wprowadzać ustawy, poprawiać drogi.

Ale za chwilę politycy pobiegną tam, gdzie ustawią się kamery i mikrofony. Pytanie, ilu z nas oprze się chęci pognania za nimi. Zamiast biec po nowe wrażenia, pójdzie w głąb. Zapisze się na kurs pierwszej pomocy. Kupi wreszcie porządną apteczkę. Zgłosi się na wolontariat w hospicjum. Odda krew. Zamówi mszę. Może wpłaci jakieś niewielkie pieniądze. Ale nade wszystko będzie pamiętać, że nawet gdy wyłączymy telewizor - ból zostaje.

Ilu z nas modli się dziś za wystawców gołębi z Katowic, kto dziś sprawdza, jaką pomoc mają rodzice kilkunastu białostockich maturzystów? Do końca życia będę pamiętał ciężko ranną dziewczynę, która rozbiła swój samochód na Krakowskim Przedmieściu.

Opatrzyłem ją i rozmawiałem do przyjazdu karetki. Opowiedziała mi całe swoje życie, na koniec prosiła, żebym pojechał z nią do szpitala. Delikatnie jej wytłumaczyłem, że jest w dobrych rękach, że nie mam nic do roboty. Ona prosiła - ja argumentowałem. Zachowałem się jak skończony kretyn.

Zrozumiałem to jednak dobrych kilka lat później, gdy w ręce wpadła mi "A Grief Observed", wstrząsająca książka wielkiego chrześcijańskiego pisarza C.S Lewisa, którą napisał po śmierci swojej żony.

"Chcę, żeby byli wokół mnie ludzie. Panikuję, myśląc o chwili, gdy mój dom będzie pusty. Ale gdyby tylko oni wszyscy rozmawiali ze sobą, żeby tylko nie mówili do mnie" - błaga Lewis. W innym tekście przypomina też słynną biblijną historię - wali się wieża w Siloam, apostołowie chcą biec na miejsce, pytają Jezusa, kto jest winien, a on ostro ich obsztorcowuje.

A po kilku miesiącach idzie na krzyż. Bóg zamiast analizować dane, podkręcać emocje, zsyłać choroby na Piłata czy pluton egzekucyjny, idzie z umierającymi. Przypomina, że gdy sami umrzemy - z praktycznej miłości będą nas rozliczać, a nie z retorycznych potyczek ze śmiercią.