Przypisywanie spójnego, rozpisanego choćby na miesiące planu, liderowi PiS prowadzi nas na manowce. Sam taki błąd popełniałem w przeszłości i już go nie powtórzę. Kaczyński improwizuje - tak jak improwizował, szukając wyjścia z sytuacji po niepowodzeniu koalicji jego partii z Platformą Obywatelską. Pokusa tworzenia bloku ludowo-narodowego, nawet jeśli mu wówczas przyświecała, to co najwyżej jako jeden z wariantów. I dziś mamy do czynienia z szamotaniną między różnymi wariantami.

Tyle że premier szamocząc się, potrafi zachować pokerową minę. Stąd nabożne zapatrzenie dziennikarzy w każdy jego gest połączone skądinąd najczęściej z głęboką niechęcią, jeśli nie nienawiścią.

Pędzącesamochody
Czy Kaczyński prze do szybkich wyborów? Wydaje się, że nie. "Tańszych koalicjantów niż obecni mieć nie będziemy" - tłumaczy jego bliski współpracownik. Czy premier bierze wybory poważnie pod uwagę? Wydaje się, że tak. Ma świadomość, że "576. ostrzeżenie rządu chińskiego wobec rządu radzieckiego" (starsi czytelnicy pamiętają ten żart z czasów głębokiego komunizmu) nie miałoby już sensu. Czy sprawa Leppera była dziełem splotu przypadków, czy też starannie zaplanowanego (choć częściowo sprapranego) planu, dziś stawką jest ostateczne zwasalizowanie "przystawek".

Gdyby szukać metafor, najłatwiejsza byłaby ta z dwoma pędzącymi naprzeciw siebie samochodami. Jak się zdaje, Kaczyński jest skłonny zaryzykować zderzenie - bo, jak sądzi, ma pojazd solidniejszy, opancerzony, który przetrwa zderzenie. Ale jeśli rozklekotany automobil pod nazwą "LiS" sam skręci pierwszy, zjedzie mu z drogi, to nie będzie próbował go ścigać, aby jednak go zmiażdzyć.

Oczywiście ceną za tę próbę nerwów jest ileś tam sytuacji bez mała komediowych. Roman Giertych chcący skarżyć swój własny rząd do Trybunału Konstytucyjnego. Andrzej Lepper opuszczający koalicję i jednym tchem pozostający w niej. Współodpowiedzialnym ze ten stan permanentnego podekscytowania jest i sam premier. Jego próba wywołania moralnego obrzydzenia do koalicjanta (pobrzmiewa on w wypowiedziach niektórych polityków PiS) miałaby jeszcze sens, gdyby strategicznym celem było definitywne rozmontowanie tego układu rządowego. Jeśli nie jest - słowa i gesty się dewaluują. Wyborcy, czytelnicy gazet mają prawo się pogubić. I zniechęcić do polityki.

Kabarettrwaodlat
Przestrzegałbym jednak przed łatwymi przerysowaniami. Poważny do tej pory tygodnik "Polityka" na gwałt szuka nowych środków wyrazu. Jacek Żakowski próbuje zadebiutować na łamach jako satyryk. Kaczyńscy to jego zdaniem bracia Marx, Giertych i Lepper - Flip i Flap, marszałek Dorn jest Jimem Carreyem, a minister Wassermann - Leslie Nielsenem. Rzecz w tym, że kabaret jest przypisany polskiej polityce od początku III RP.

Bo co począć w takim razie z wielką wojną między premierem Cimoszewiczem i wicepremierem Kalinowskim z 1997 roku, gdy obaj panowie licytowali się wykładami na temat sytuacji rolnictwa, robiąc groźne miny do publiczności przed kamerami rządowej telewizji? Albo jak opisywać ukochany przez "Politykę" gabinet Belki, który dochował się w ciągu kilku miesięcy trzech ministrów zdrowia i ministra sprawiedliwości z zatajoną sprawą sądową. Jakoś nie pamiętam szukania wówczas analogii ze światem komedii - choć sam premier Belka rządzący z woli lewicowej większości, wobec której był w opozycji, wydawał mi się - no właśnie, kim? Rowanem Atkinsonem, czyli Jasiem Fasolą? A może bohaterem najlepszych skeczów Monty Pythona?

Może warto jednak pozostać przy języku poważnej analizy. I próbować coś zrozumieć, zamiast dawać upust li tylko własnej nienawiści?

Wróbelwgarści
Manewr z wyborami byłby ze strony Kaczyńskiego aktem odważnego ryzyka, które mogłoby się, choć wcale nie musiało, opłacić. Może rzeczywiście jako silna opozycja powiązana z urzędującym prezydentem partia ta znalazłaby, już bez obciążeń skandalami przystawek, "drugi oddech", również i programowy. Może wybory pozwoliłyby odzyskać jej choć w części pluralistyczny charakter sprzed kilku lat, bo dziś formacja ta staje się w coraz większym stopniu zacinającą się maszyną sterowaną przez bezbarwnych aparatczyków bez wizji. Może "odnowiony" PiS punktujący rządy koalicji PO-lewica utorowałby Lechowi Kaczyńskiemu drogę do kolejnych pięciu lat prezydentury? A może po wyborach istotnie - jak chce Kazimierz Marcinkiewicz - otworzyłaby się nawet szansa na trudną koalicję z PO?

Z drugiej strony można zrozumieć Kaczyńskiego, że mając wróbla w garści, niechętnie zerka na gołębia na dachu. Lider PiS rozumuje tak, preferując groteskowy sojusz z ojcem Rydzykiem gwarantujący mu bezpieczny procent, dwa więcej głosów ponad niepewne, choć bardziej obiecujące, choćby z powodów biologicznych, poszukiwanie centrowego reformatorskiego elektoratu. Ponad zabieganie o młodych ludzi z większych miast, może nawet i tych, co czmychnęli do Irlandii czy do Londynu. I rozumuje tak również, próbując się okopać w obecnym parlamenci. Pakiet kontrolny już ma - po co więc ryzykować?

Jego żelaznym argumentem jest jedno: owo dwadzieścia parę, może nawet trzydzieści procent wiernych mu wyborców. Nie odstąpili go w najtrudniejszych chwilach - na przykład po kompromitacji z taśmami Beger - i nie odstępują, sądząc z ostatnich sondaży, i teraz. Można debatować, czy dzieje się tak z powodu fascynacji partią, która na co dzień komunikuje się ze społeczenstwem poprzez Przemysława Gosiewskiego i Marka Kuchcińskiego. Czy raczej z powodu wciąż niezapomnianych i nierozliczonych grzechów III RP. Niemniej to poparcie jest faktem. Skoro nie zaczyna się sypać, Kaczyński ma motyw, aby grać na czas.

ZłodziejeczyKaczyńscy?
Powtarzam to dziesiątki razy, ale powtórzę raz jeszcze - ważnym, choć mimowolnym sojusznikiem lidera PiS są jego najzagorzalsi wrogowie. Publicystyka Żakowskiego to nie tylko satyra. To także pomysł odsuwania "Kaczorów" od władzy w sojuszu z Lepperem - nota bene spalający bombardowaną takimi ofertami Platformę, ale cóż to szkodzi, liczy się wszak ostateczny cel. Ale to przede wszystkim filozofia, którą najbardziej szczerze wyłożył profesor Wiktor Osiatyński. Sprowadza się ona do stwierdzenia: "lepsi złodzieje niż Kaczyńscy". Przypomina to zacietrzewienie francuskiej burżuazji. która w nienawiści do rządzących u schyłku lat 30. socjalistów potrafiła wołać: "Lepszy Hitler niż Blum"! To skądinąd znakomity prezent dla liderów PiS.

Ta filozofia każe się przynajmniej zawahać przy odpowiedzi na pytanie: co byłoby lepsze dla Polski? Rozbicie obecnego, posuwającego się w dużej mierze na jałowym biegu układu, czy wybory niosące ze sobą jako najbardziej prawdopodobną koalicję liberałów z postkomunistami? Trzeba narzekać, że obecna ekipa rządowa modernizuje zbyt wolno, że lekceważy zmiany systemowe, jest archaiczna czy odwołuje się niepotrzebnie do antyelitarnego populizmu. I można się też bać powrotu saturnaliów III RP. Kto będzie lepiej symbolizował nowy układ? Szacowni profesorowie Śpiewak i Gowin? Czy - tytułem przykładu jedynie - wracający do łask na lewicy czołowy strateg ekipy Millera Lech Nikolski?

PiSsamonascenie
To sytuacja trochę jak z greckiej tragedii. A przy okazji warto zauważyć jeszcze jedno. Przecież eliminując, czy przynajmniej osłabiając Leppera, Kaczyński wykonał spóźniony i niekonsekwentny, ale jednak krok w kierunku cywilizowania naszego życia politycznego. Jeśli Samoobrona i LPR staną się przybudówkami PiS - co wciąż nie jest pewne - czy stanie się coś złego? Trudno się radować tym, że budowniczymi IV RP pozostaną posłowie Maksymiuk, Filipek czy Hojarska. Ale to lepsze niż IV RP o trzech głowach: Kaczyńskiego, Leppera i Giertycha. Całkiem możliwe, że i temu ostatniemu wyznaczone zostanie wreszcie właściwe, ściśle ograniczone miejsce.
Możliwe, choć przestrzegałbym przed łatwymi prognozami. "Jak nie umrze, to żyć będzie" staje się dewizą polskiej polityki. Ale Kaczyński powinien się obawiać nie tylko podrygów Leppera czy dąsów Giertycha, wstrząsających obecnym parlamentem, Powinien się już zastanawiać - co potem. Co po hipotetycznym przetrąceniu przystawkom kręgosłupów?

Prawo i Sprawiedliwość może zostać na placu boju samo. Wtedy nie będzie już można zwalać ślamazarnego prowadzenia reformy finansów publicznych na Annę Kalatę czy LPR-owskiego ministra Wiecheckiego, którzy tak naprawdę niewiele z tym mają wspólnego. Nie będzie można maskować słabości własnych kadr wrażeniem, że ludzie populistycznych koalicjantów są jeszcze gorsi, bardziej zachłanni. Nie będzie można zasłaniać braku postępów w budowaniu autostrad kolejnym superwielkim kryzysem koalicyjnym.

Trzeba będzie zdawać egzamin z rządzenia tak naprawdę w samotności. A to być może - dla partii, która zatrzęsła posadami III RP, ale jak na razie trzyma Polaków na rozgrzebanym placu budowy - większe niebezpieczenstwo niż nowe wybory. Dopiero teraz te dwadzieścia parę procent wiernych zwolenników PiS może się obudzić i zacząć zadawać kłopotliwe pytania swoim idolom. Dziś mogą się kontentować uciętą głową Leppera. Ale za rok?