Ogień i gaz na ulicach, paraliż części kraju, pałki i ranni - to nie efekt buntu leniwych Greków, którym Niemcy zabierają suwerenność. To raczej reakcja na lata kłamstw, jakimi greccy politycy karmili swój naród. Wmawiali im, że stać ich na przechodzenie na emerytury w wieku 60 lat, a w rzeczywistości kilka lat wcześniej, na dawanie jednej trzeciej zatrudnionych dodatków za pracę w szkodliwych warunkach, przyznawanie urzędnikom dodatków na Boże Narodzenie i Wielkanoc, a bezrobotnym wysokie zasiłki nawet przez dwa lata.
Takiego rozbudowanego systemu świadczeń socjalnych nie wytrzyma żadna gospodarka. Dla ciągnącej się w ogonie UE Grecji musiało oznaczać to permanentne życie na kredyt. Rządzący tam od lat socjaliści kupowali spokój i poparcie, rozszerzając przywileje. Choć była to polityka bez pokrycia, to przez lata dawała efekty - pozwalała wygrywać kolejne wybory. Z punktu widzenia partyjnej elity kolejni członkowie rodzinny Papandreu byli więc silnymi przywódcami, którzy niemal zawsze swoje ugrupowanie utrzymywali na powierzchni. Ale kupowanie głosów wyborców zagranicznymi kredytami musiało zrujnować kraj. Aż dziwne, że ta patologia trwała tak długo.
Każdy, kto odkryje, że był oszukiwany, i to przez dziesięciolecia, w pierwszym odruchu będzie reagował gniewem. Dopiero gdy emocje opadną, zastanowi się i zobaczy, że po wstrząsie życie trzeba układać od nowa. Grecy protestują, bo trudno im uwierzyć, że ci sami ludzie, którzy doprowadzili ich kraj do bankructwa, teraz mają wyciągnąć go na prostą. Nikt przy zdrowych zmysłach by nie uwierzył w powodzenie tego przedsięwzięcia.
Wściekłość okłamywanych nie jest jednak specyfiką grecką. W 2006 r. ogień i gaz królowały też na ulicach Budapesztu. Dzięki ujawnieniu potajemnie nagranych słów premiera Ferenca Gyurcsanya, który w wulgarnych słowach przyznawał, że jego rząd kłamał przez dwa lata, by wygrać wybory, Węgrzy usłyszeli na własne uszy, iż ich stabilizacja jest fikcją. Takiej fali protestów jak wtedy nie było w tym kraju od upadku komunizmu. Ujawnienie w porę kłamstw socjalistycznego premiera ochroniło być może Węgrów przed greckim scenariuszem. Następny szef rządu był zmuszony do oszczędności i dziś Madziarzy są na dobrej drodze do stabilizacji. A poparcie dla rządzących nie spadło dramatycznie.
Reklama
Bo nie jest prawdą, że obywatele wolą być okłamywani. Wolą słyszeć prawdę, czuć, że politycy traktują ich poważnie. Przykładu dostarcza brytyjski premier David Cameron. Sięgając po władzę, zapowiadał odchudzanie państwa. Przy poparciu obywateli zredukował ogromny, 11-procentowy deficyt budżetowy, obniżył wydatki socjalne i dziś Wielka Brytania wraca na ścieżkę wzrostu.
Przypadek Grecji jest więc przestrogą. Także dla nas. Zaklinanie rzeczywistości i powtarzanie, że mimo wzrostu długu publicznego jest dobrze, oraz odkładanie reform (np. mundurówek) powoduje jedynie eskalację żądań socjalnych. Rząd, stając się zakładnikiem własnych kłamstw, musi spełniać te żądania i wpędza kraj w spiralę zadłużenia. Teraz może to przerwać. Wystarczy powołać się na przykład Grecji, która zamieniła się w gospodarcze straszydło.