Przyjęta w piątek przez Sejm nowelizacja ustawy o dostępie do informacji publicznej jest przykładem, jak prawa tworzyć się nie powinno. Wbrew opiniom ekspertów oraz głosom organizacji pozarządowych koalicja rządząca przepchnęła projekt w trybie pilnym. Na ironię zakrawa fakt, że tak jak w 2001 r. sama ustawa o dostępie do informacji publicznej, tak dziś jej nowelizacja uchwalane były „rzutem na taśmę” przed końcem kadencji parlamentu. Jest jednak zasadnicza różnica między tymi ustawami: pierwsza miała być bronią społeczeństwa obywatelskiego z nadużyciami władzy, druga ma szansę stać się bronią władzy przeciwko wścibstwu obywateli.
Donald Tusk stwierdził wczoraj, że jest przekonany do krytykowanych przez publicystów zapisów nowelizacji, która jego zdaniem radykalnie poszerza dostęp do informacji publicznej. Dla osób znających ustawę i praktykę dostępu do informacji publicznej słowa te brzmią jak ponury żart. Odnosząc się jednak do wypowiedzi premiera, warto zwrócić uwagę na dwie nieścisłości.
Po pierwsze, wbrew temu, co twierdzi Tusk, przepis zmieniający art. 5 ustawy nie był przedmiotem konsultacji społecznych. Jego pojawienie się w przedłożeniu rządowym było dla zainteresowanych zaskoczeniem.
Po drugie, nowelizacja ogranicza, a nie poszerza dostęp do informacji publicznej. Nie chodzi tu wyłącznie o tzw. poprawkę Rockiego, ale też o wadliwe legislacyjnie rozwiązania niewłaściwie implementujące do prawa polskiego instytucję wtórnego wykorzystania informacji publicznej. Jak wskazywała strona społeczna, w wielu przypadkach, tam gdzie dziś można dowolnie upubliczniać informację uzyskaną na drodze wniosku o dostęp, po nowelizacji pojawią się nieproporcjonalne proceduralne ograniczenia.
Reklama
Premier broni zgłoszonej przez senatora Marka Rockiego poprawki, odrzuconej przez właściwe komisje Senatu i Sejmu, a przyjętej podczas bardziej anonimowych posiedzeń plenarnych obu izb. Poprawka ta w uproszczeniu polega na ograniczeniu dostępu do informacji ze względu na ochronę ważnego interesu gospodarczego państwa. Donald Tusk twierdzi, że ta zmiana była konieczna dla ochrony elementarnych interesów państwa.
Reklama
Prawda jest jednak taka, że nowe ograniczenie nie jest konieczne. Już dziś, bez nowelizacji, gdy interes ekonomiczny państwa jest zagrożony ujawnieniem informacji, zgodnie z właściwą ustawą o ochronie informacji niejawnych takiej informacji należy nadać klauzulę tajności. Strona rządowa w ustnym uzasadnieniu ograniczenia podnosiła, że stosowanie regulacji o ochronie informacji niejawnych jest niepraktyczne. Dlaczego więc przy pracach nad tą ustawą w 2010 r. nie zapewniono, by przystawała ona do realiów uczestnictwa państwa w procesie gospodarczym? Do tej pory przyjętą zasadą było, że konkretne przesłanki ograniczenia dostępu do informacji publicznej określane były w ustawach szczegółowych. Nie ma powodu, by od tej zasady odchodzić.
Tworzenie prawa nie jest łatwe, a kiedy próbuje się dokonywać tego w pośpiechu i w tajemnicy przed zainteresowanymi, osiąga się złe rezultaty. Tak było w tym przypadku. Kilkuletnie prace nad wykorzystaniem informacji publicznej znalazły swój finał w niedopracowanym projekcie, do którego na domiar złego dorzucono niezwiązany z resztą ustawy wytrych do omijania prawa o ochronie informacji niejawnych.
Autor jest koordynatorem projektu „Przejrzystość i tworzenie prawa” w Fundacji FOR.