Lud dał się przekonać, przecież w końcu miało być sprawiedliwie. Emerytura kapitałowa z zasady uzależniona jest od wysokości zarobków, a co za tym idzie wielkości składki odłożonej w OFE. To miał być najlepszy system, zależny jedynie od pracowitości, zaradności i oszczędności. Tak mówiono. Co prawda później, niby mimochodem, pojawiły się sugestie, że to nie do końca tak, że jeszcze ważna jest demografia, ale wtedy, w reformatorskim szale, mało kto zawracał sobie głowę takimi drobnostkami.
Przypomniały mi się te piękne, zupełnie abstrakcyjne plany, gdy w expose premier Tusk zapowiadał kwotową waloryzację emerytur. Mówił, że „nie wyobraża sobie, aby sięgać do kieszeni emerytów i rencistów i wyciągać im pieniądze w tym trudnym czasie” oraz przypomniał o „narastającym rozziewie pomiędzy wysokimi emeryturami a tym najniższymi”. Jakże to, pomyślałem. Czyż reforma z 1999 roku właśnie się zakończyła? Bo przecież ona z założenia różnicuje emerytury na wyższe i niższe. Lepiej zarabiający dostaną więcej, mniej – mniej. To który system jest sprawiedliwy? Po równo się należy czy wręcz przeciwnie?
Dumałem nad tym dość długo, wsłuchując się w prawnicze głosy, iż waloryzacja kwotowa może być niekonstytucyjna, aż tu nowy minister pracy ustami swoim zapowiada: owszem, będziemy waloryzować kwotowo, ale tylko rok. Potem nie, bo to niekonstytucyjne.
Zgłupiałem zupełnie. Skoro niesprawiedliwy to system, to dlaczego w przyszłym roku ma obowiązywać? A jeśli sprawiedliwy, to czemu za dwa nie? I wyobraziłem sobie wtedy nowego ministra, jak rozpaczliwie męczy się między młotem a kowadłem. Młot to ciężki, z władzą wielką, rzucił coś bez sprawdzenia, ale cóż, skoro rzucił, realizować trzeba. Kowadło stabilne, w konstytucji zapisane, przesunąć nie sposób. Wybrał więc minister rozwiązanie kompromisowe. Premier zadowolony, prawa dochowane. A że lud zdezorientowany? No to co. Wyborów na razie nie przewidujemy.
Reklama