Mira Suchodolska: Ostatnio znów rozgorzał spór na temat istnienia bądź nieistnienia klas społecznych. Wywołali go Anglicy, którzy stwierdzili, że zamiast trzech klasycznych – niższej, średniej i wyższej – należałoby mówić dziś o siedmiu, różniących się od siebie nie tylko pod względem ekonomicznym, lecz także kapitałem społecznym i aktywnością kulturalną. Oprócz wyższej, zwanej elitą, stabilna klasa średnia, tylko trochę biedniejsza od poprzedniej. Dalej techniczna klasa średnia, związana z wykonywaniem pewnych zawodów. Kolejna to nowi zamożni pracownicy najemni, wreszcie tradycyjna klasa robotnicza. Oprócz niej są pracownicy usług, biedni, ale dysponujący kapitałem kulturowym i społecznym. Na samym dole prekariat – biedny pod każdym względem i wykluczony. Czy te ustalenia można odnieść do Polski?
Marek Ziółkowski*: Dyskusja na temat „śmierci klas” liczy już sobie kilka dekad. Zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Polsce używa się kilku modeli struktury społecznej. Ostatnio obok klasycznych wymiarów nierówności (własności, dochodów, zawodu, wykształcenia, ewentualnie prestiżu) w coraz większym stopniu uwzględnia się kapitał społeczny oraz kapitał kulturowy, co widać także w nowych badaniach brytyjskich. Członkami klasy nie są zresztą jednostki, ale raczej rodziny, w obrębie których w dużym stopniu, niezależnie od aktywności poszczególnych jednostek i ich np. społecznego awansu, przekazuje się pozycję społeczną, sieć kontaktów i nawyki kulturowe.
Rewolucja oświatowa ostatnich dwóch dekad sprawiła, że nie jest to już takie oczywiste. Połowa młodzieży kończy dziś wyższe uczelnie. Można narzekać na poziom kształcenia, ale dzięki dyplomowi ich status społeczny się poprawił. Dlatego przekonuje mnie wyróżnienie klasy pracowników usług w dużych miastach. To przecież głównie wczorajsi studenci, którzy teraz siedzą w call centers czy stoją za barami w knajpkach.
O pozycji jednostki decydują łącznie oba elementy: status przypisany (który zapewniają nam rodzice) i status osiągany (uzyskiwany dzięki własnemu wysiłkowi). Wykształcenie jest czymś pośrednim: możliwość jego zdobycia zapewniają nam najczęściej rodzice, ale wykorzystanie tej możliwości zależy już od nas. Polskim paradoksem jest to, że na bezpłatne i stojące zwykle na wyższym poziomie studia publiczne dostaje się z reguły młodzież z warstw uprzywilejowanych. Uczęszcza wcześniej do lepszych szkół niższego szczebla, a jej rodziców stać na korepetycje i dodatkowe lekcje języków, ma więc lepsze świadectwa i łatwiej się jej dostać do szkół publicznych. Do uczelni płatnych i gorszych garną się zaś ci biedniejsi. I różny jest potem los tych młodych ludzi. Pierwsi dostają dobre posady, zdobyte nie tylko dzięki ukończeniu lepszej uczelni, lecz także dzięki kapitałowi społecznemu i kulturowemu wyniesionemu z domu, a więc często znajomościom ich rodziców.
Reklama
Swój ciągnie do swego.
Otóż właśnie. Trzeba zresztą wiedzieć, że pojęcie klasy ma niejedno znaczenie. Pierwsze to zbiór ludzi o podobnej „obiektywnej” pozycji życiowej. Drugie jednak, mocniejsze, to ludzie, którzy są świadomi wspólnoty swojego położenia i umiejący wspólnie walczyć o swoje interesy. W dzisiejszej Polsce ta solidarność jest dość słaba – mimo podobnego położenia różnych grup brakuje im i poczucia wspólnoty, i skłonności do wspólnego działania. Coraz ważniejszy staje się dziś trzeci czynnik: podobny styl życia, te same gusty, te same upodobania, ten sam model konsumpcji. Robimy to samo, tak samo się ubieramy, czytamy te, a nie inne książki lub tylko tabloidy, chodzimy do teatru, filharmonii lub oglądamy latynoskie seriale i słuchamy disco polo. Ludzie należący zawodowo do tej samej grupy – np. pracowników usług – bardzo się pod tym względem różnią. Bo co będzie łączyło np. panią z zawodowym wykształceniem siedzącą na kasie w Biedronce z absolwentką socjologii, dla której praca w call center czy pubie to jest dopiero start, wstęp do kariery. Ta pierwsza zostanie w miejscu, a ta druga pójdzie dalej. W dzisiejszej Polsce bardzo osłabła wspólnota kulturowa. Nie ma już prawie wspólnego kanonu kultury narodowej, jest niewiele takich uznawanych wartości kulturowych, które traktowane byłyby jako nobilitujące przez wszystkich członków społeczeństwa, i to niezależnie od tego, czy danej osobie dana rzecz się osobiście podoba (czy jest dla niej wartością odczuwaną). To, co jest cenione przez klasy wyższe, nie jest już kanonem dla klas niższych. Klasy niższe mają swoją muzykę (disco polo czy hip-hop), swoich bohaterów masowej wyobraźni, swoje stroje (niegdyś marmurkowe dżinsy, a potem białe kozaczki). Styl życia niegdysiejszej kulturowej elity nie jest już obiektem zazdrości i ogólnospołeczną oznaką prestiżu, jest jednym z możliwych stylów życia, traktowanym zresztą często jako pewne dziwactwo, przejaw snobizmu albo obiekt z kulturowego lamusa.
Czym jest powodowane to zamknięcie na elitarność? Lękiem, że nie zrozumiemy, że nie damy rady i się skompromitujemy?
To także ma znaczenie, ale warto zwrócić uwagę na specyficzną rolę konsumpcji. Istnieje oczywiście elita – konsumpcyjna, a nie intelektualna – poszukująca ciągle nowych dóbr, które pozwolą jej na odróżnienie się. Ale najliczniejsze jest masowe społeczeństwo konsumpcyjne, korzystające z szybko taniejących, zdemokratyzowanych, a przy tym bardzo różnorodnych dóbr reklamowanych przez środki masowego przekazu. Nawet osoby najuboższe mogą znaleźć tanie substytuty zaspokajające nowe podsuwane przez rynek i media pragnienia, które zaczynają być traktowane jako niezbędne potrzeby. Każda z tych grup ma swoją półkę intelektualną i cenową z produktami przeznaczonymi wyłącznie dla siebie. Każda grupa zostanie pogłaskana przez PR i reklamę jako ta wyjątkowa, jedyna, najlepsza. Nie ma więc powodów (poza czysto konsumpcyjnymi), aby wspinać się wyżej. Do tego dochodzi poczucie bezpieczeństwa; jestem wśród tych, których znam, którzy mnie akceptują, wszystko rozumiem i jest mi dobrze.
Jak w takim razie podzielić nasze społeczeństwo? I co o tym będzie decydowało?
Zacznijmy od dwóch przeciwstawnych biegunów struktury społecznej. Do elity (klasy wyższej) należą właściciele i akcjonariusze dużych przedsiębiorstw (zatrudniających powyżej 50 osób) oraz osoby o najwyższych kwalifikacjach, które gwarantują im wysokie wynagrodzenie: menedżerowie, np. pracujący w międzynarodowych korporacjach, specjaliści i eksperci różnych dziedzin, wybitni artyści, a także ostatnio coraz częściej tzw. zabawiacze (entertainers), w tym muzycy czy sportowcy. Ilościowo jest to grupa bardzo nieliczna. Na przeciwnym biegunie znajduje się grupa, którą faktycznie można nazwać prekariatem, składająca się z osób o niepewnej pozycji zawodowej, zarabiających bardzo niewiele, często w szarej strefie. Jest tu także grupa wykluczonych, są to bezrobotni, których nikt nie potrzebuje, bo np. zlikwidowano jedyny w okolicy zakład pracy. Razem obejmują one około 10 proc. społeczeństwa. Ubóstwo i wykluczenie są w dużej mierze dziedziczone. W przeciwieństwie do Trzeciego Świata polska bieda koncentruje się nie w slumsach wielkich metropolii, ale w małych miastach i postpegeerowskich wsiach, stąd jest ona rozproszona i ma stosunkowo mały potencjał protestu. Zbiorem nowym jest coraz liczniejsza grupa pracowników cudzoziemskich, zatrudnionych mniej lub bardziej legalnie, wśród których najwięcej jest Ukraińców i Wietnamczyków.
Ta góra i ten dół są wszędzie. A co jest pośrodku? Szeroka i niedookreślona klasa średnia i koniec?
Nikt tego nie twierdzi. O ile elitę i prekariat dość trudno niekiedy wychwycić statystycznie, o tyle wszystkie badania struktury społecznej koncentrowały się właśnie na tym najliczniejszym środku, jego wewnętrznych podziałach, a także – co najważniejsze – na zachodzących w nim zmianach. W tym środku jest po pierwsze klasa średnia, a raczej różne klasy średnie. Stara klasa średnia to właściciele małych i średnich przedsiębiorstw. Za czasów PRL była ona stosunkowo nieliczna (w 1982 r. było ich 1,6 proc.), należeli do niej właściciele warsztatów czy tzw. badylarze, na których patrzano z klasowym potępieniem pomieszanym z zazdrością, gdyż już samo posiadanie własnej firmy gwarantował wysokie dochody. Dziś właścicieli niewielkich firm (MSP) jest znacznie więcej (w 2011 r. około 5 proc.), ale jako całość wcale nie mają oni wysokich dochodów. Należą tu przecież również ci, którzy poszli na samozatrudnienie, bo pracodawca tego wymagał. Albo założyli jakiś biedainteres, aby zapewnić byt sobie i rodzinie, co i tak nie uchroniło ich przed pauperyzacją.
A co z nową klasą średnią?
Należą do niej różne grupy pracowników najemnych: menedżerowie średniego szczebla, urzędnicy i pracownicy administracyjni, różne odłamy inteligencji – eksperci i specjaliści (tworzący tzw. kognitariat), nauczyciele. Niektórzy z nich są zatrudnieni na etacie, inni sprzedają swoje umiejętności na rynku, w ramach outsourcingu. Liczebność całej tej grupy wzrosła w ciągu ostatnich 30 lat z kilku do kilkunastu procent. Nieco niżej znajdują się technicy i inny średni personel, taki jak pielęgniarki, podoficerowie, pracownicy poczty. Największy przyrost – od około 6 do kilkunastu procent – widać w grupie pracowników sklepów, punktów usługowych, pracowników ochrony. Spadła zaś wyraźnie liczebność dwóch podstawowych warstw społecznych: robotników wykwalifikowanych (wg danych PGSS z 32 proc. w 1992 r. do 26 proc. w 2008 r.) oraz rolników właścicieli gospodarstw (z 14 proc. w 1992 r. do 10 proc. w 2008 r.). To jest właśnie świadectwo przechodzenia Polski ze społeczeństwa przemysłowego (czy nawet przemysłowo-rolniczego) do społeczeństwa usługowego. Są jeszcze oczywiście pracownicy niewykwalifikowani, wykonujący najprostsze prace w produkcji, usługach czy rolnictwie. Ich liczba w zasadzie się nie zmienia. Jak widać, ów środek jest bardzo różnorodny. Co więcej, często jest tak, że wiele osób pełni kilka funkcji naraz. Są pracownikami najemnymi, ale mają także np. swój mały interes, który prowadzą po godzinach pracy. I jeszcze wykonują jakieś fuchy dla innych pracodawców.
Albo, jak pracownicy mediów, pracują dla kilku redakcji, prowadzą szkolenia, piszą w wolnych chwilach książki.
To można nazwać samoeksploatacją, która jest także przypadłością choćby ludzi nauki. Żeby zarobić i utrzymać jaki taki poziom życia, pracują w kilku miejscach, a potem gardło im wysiada.
Chrypiemy w bardzo podobny sposób, panie profesorze. I sama nie jestem pewna, do jakiej klasy nas zaliczyć: średniej, robotniczej czy samowyeksploatowanej. A może stare określenie „inteligencja” ma jeszcze jakieś zastosowanie?
Ja za inteligentne zwykłem uznawać osoby, które nie tylko mają wyższe wykształcenie, ale też wykorzystują to wykształcenie (a nawet stale je uzupełniają) w swojej pracy zawodowej. Dlatego np. ktoś, kto ma dyplom romanistyki, ale żyje ze sprzedaży kwiatów na bazarze, to w sensie zawodowym do inteligencji nie należy. Charakterystyczne jest przy tym, że w ciągu 30 lat spadła ilość inteligencji technicznej, a wzrosła nietechnicznej. Dodać warto, że żyjemy w czasach, w których zmiany w strukturze społecznej dokonują się dość szybko, a zarówno przynależność kogoś do danej grupy, jak i pozycja całej tej grupy na społecznej drabinie jest bardzo płynna.
To wszystko prawda, tylko co z tego wynika?
Ano na przykład to, że dwie grupy, które od 1980 do 1989 r. obaliły stary system, czyli robotnicy i inteligencja, nie są koniecznie tymi, które najbardziej wygrały na transformacji. Dotyczy to przede wszystkim robotników z zamykanych albo redukowanych wielkich i średnich zakładów przemysłowych; robotników, którzy rozproszyli się w małych zakładach, w sferze usług albo niejako z konieczności przeszli na samozatrudnienie, tracąc przez to także swoją siłę polityczną. Efektem tego jest m.in. spadające członkostwo i zmniejszająca się rola związków zawodowych. Inteligencja poradziła sobie lepiej, ale bardzo się wewnętrznie zróżnicowała (zdecydowanie lepiej wiedzie się anglistom niż rusycystom) i straciła swoją elitarną pozycję, niekiedy nie do końca zdając sobie z tego sprawę. W końcowych latach PRL-u głównym podziałem społecznym zdawało się przeciwstawienie: „my”, czyli ludzie, i „oni”, czyli władza. A inteligencji wydawało się, że rozumie i reprezentuje odczucia i dążności większości Polaków, biednych i bogatych, dobrze i kiepsko wykształconych. Że jest to mrzonka, okazało się już w prowadzonych przeze mnie i Jadwigę Koralewicz w 1988 r. badaniach, w których prosiliśmy respondentów o zaliczenie grup społecznych do jednej z trzech kategorii: „my”, „oni” i „reszta”. Przedstawiciele inteligencji do kategorii „my” zaliczali i inteligencję, i robotników, i chłopów. Robotnicy „my” mówili tylko o sobie i o chłopach, inteligencja to była dla nich „reszta”. Z kolei dla rolników „my” to byli tylko oni sami, wszyscy inni to była „reszta”. Poczucie, że inteligencja reprezentuje całą wspólnotę narodową, było więc – by tak rzec – nieodwzajemnione. Wyniki te zresztą bardzo dobrze tłumaczą przegraną Tadeusza Mazowieckiego z Tymińskim w pierwszej turze wyborów prezydenckich 1990 r.
Dzisiejsza kondycja polskiej wspólnoty narodowej może napawać niepokojem. Z jednej strony zmiany zachodzące od 1989 r. są niewątpliwym sukcesem, średni poziom życia wzrósł od 1989 r. o 100 proc., nadrobiliśmy sporo dystansu do krajów najbogatszych, weszliśmy i do NATO, i do UE, przez co zasadniczo zmieniła się nasza pozycja geopolityczna. Z drugiej strony zwiększyło się społeczne zróżnicowanie (zwłaszcza do 2004 r., bo od tej pory subwencje dla rolników sytuację tę poprawiły), pojawiło się bezrobocie. Są wyraźni wygrani i przegrani polskiej transformacji. Straciła nie tylko wielkoprzemysłowa klasa robotnicza jako całość, lecz także wiele osób walczących niegdyś o obalenie starego systemu (i to nie tych znanych z Gdańska czy Warszawy, ale takich lokalnych bohaterów) znajduje się obecnie w trudnej sytuacji, mając przy tym poczucie, że ci, którzy przedtem byli na górze, także i dzisiaj są na górze. Wielu ludzi, także ekonomicznie lepiej sytuowanych, odczuwa z kolei zagrożenie dla tradycyjnych polskich, narodowych i religijnych wartości. Najczęściej te dwa względy – socjalny i symboliczny – łączą się ze sobą. Tworzy się w ten sposób grupa ludzi obiektywnie albo tylko subiektywnie pokrzywdzonych, odrzuconych, oburzonych, wykluczonych, dla której katalizatorem stała się ostatnio katastrofa smoleńska. Można by wręcz powiedzieć, że pękła polska wspólnota polityczna, że zwalczające się główne partie polityczne i ich elektoraty zupełnie inaczej postrzegają polską rzeczywistość, interesy i wartości narodowe. Przyczyniają się zresztą do tego media, których ulubioną strategią jest wzajemne napuszczanie na siebie co bardziej zapalczywych reprezentantów przeciwstawnych stron.
Jedni zwani są dziś lemingami, inni moherowymi beretami. Czy Polacy nie potrafią działać wspólnie?
Polacy odczuwają i wyrażają wspólnotę w momentach nadzwyczajnych, ataku zewnętrznego wroga, powstania „Solidarności”, wizyt papieskich, a potem choroby i śmierci papieża. To poczucie i wyrażanie wspólnoty jest jednak zwykle zjawiskiem krótkotrwałym i w bardzo małym stopniu przekłada się na codzienną trwałą współpracę z innymi ludźmi. Podstawowe sposoby radzenia sobie z rzeczywistością opierają się w dzisiejszej Polsce na działaniach indywidualnych, walki o swoje interesy, szukaniu ułatwień, indywidualnej emigracji, zapewnianiu wykształcenia sobie i swoim dzieciom. Być indywidualistą to dziś znaczy być wolnym i brzmi dumnie. Nie ma żadnych norm, żadnych społecznych więzów. Każdy sobie i jeszcze się tym chwali. Wolontariat to raczej projekt działu PR w globalnej firmie niż potrzeba duszy. Polski indywidualizm przybiera różne postaci. Może wiązać się z jednej strony z poznawczo rozbudowaną wizją świata oraz optymistyczną koncepcją natury ludzkiej: każdy może robić to, co chce i jak chce, rozwijać się, odkrywać nowe lądy, pod warunkiem że nie szkodzi drugiemu. To indywidualizm optymistyczny, choć – nie ukrywam – także egoistyczny, bo nastawiony głównie na interes własnego „ja”. Z drugiej strony mamy indywidualizm związany z mniej rozbudowaną poznawczo koncepcją rzeczywistości: „oni” są źli, rzeczywistość nam zagraża, trzeba się łączyć w obronie swojej pozycji i interesów, w obronie starych zasad, które powodowały, że świat był bezpieczniejszy i bardziej przewidywalny. Jest to indywidualizm obronny, ale choć oparty na pesymistycznej wizji świata może paradoksalnie łączyć się z wyczuleniem na dobro innych, zagrożonych jednostek. Te dwa typy indywidualizmu mogą się łączyć, jednak ten pierwszy występuje częściej u osób o wyższych pozycjach społecznych, zaś ten drugi – u osób o pozycjach niższych.
A gdzie jest to, co wspólne? Bo jestem przekonana, że wbrew temu, co pan mówi, jesteśmy w stanie się jednoczyć w obronie wspólnych interesów czy wartości.
Polacy mają zaufanie głównie do grupy własnej – rodziny i najbliższych przyjaciół, nie mają natomiast zaufania ani do innych grup, ani do państwa i jego instytucji. Stosunkowo rzadko – w porównaniu z innymi społeczeństwami – uczestniczą także w rozmaitych stowarzyszeniach. Generalnie bardzo słabe jest polskie społeczeństwo obywatelskie. Wspólne działania są przede wszystkim działaniami obronnymi, organizowanymi głównie wtedy, kiedy zostają zagrożone partykularne interesy jakiejś grupy zawodowej albo środowiska lokalnego. Polskie społeczeństwo tworzy raczej partykularne wspólnoty protestu niż wspólnoty oddolnego konstruktywnego działania. O ile jednak jeszcze kilka lat temu roszczenia pewnych grup zawodowych (np. górników, mundurówki czy nauczycieli) uznawane były za uzasadnione przez większość społeczeństwa, to obecnie owa solidarność roszczeniowa słabnie. Protesty rzadko dotyczą zaś kwestii ogólniejszych, ogólnoobywatelskich. Polacy nie protestowali przeciw naszemu udziałowi w wojnach w Iraku czy Afganistanie, choć większość była przeciwko. W dzisiejszej Polsce ciągle mamy przejawy, opisywanej w epoce późnego PRL-u, próżni socjologicznej, kiedy to dla Polaków ważne były tylko rodzina i grupy przyjacielskie oraz symbolicznie pojęta wspólnota narodowa, a odrzucane były państwo i wszelkie instytucje. Co gorsza, pruć się zaczyna nawet wspólnota narodowa.
Pojawiają się jednak także nowe formy wspólnego działania, które są w stanie gromadzić rzesze – jak chociażby sprzeciw wobec ACTA czy ostatnio Platforma Oburzonych. Tak jak zmienia się struktura społeczna, tak zmieniają się także więzi i formy protestu. Dziś kilka tysięcy osób może skrzyknąć się w parę godzin przez internet.
Internet jest niekiedy źle wykorzystywany, służąc do niewybrednych ataków i wypisywania rozmaitych bzdur. Co najważniejsze, jest przede wszystkim źródłem informacji, a także znakomitym instrumentem do organizowania nie tylko uzasadnionych protestów, ale też działań konstruktywnych. Myślę, że jego rola będzie rosła, zwłaszcza wśród pokolenia, dla którego jest od dzieciństwa podstawowym elementem rzeczywistości.
Jak widzi pan przyszłość? Czy w obliczu kryzysu zjednoczymy się, przeważy dobro wspólne, czy jeszcze bardziej się podzielimy?
Co do kryzysu jestem optymistą, powinien się niedługo skończyć. I wtedy może łatwiej będzie wspólnie działać na rzecz wspólnego dobra. Ale nikt nie jest prorokiem.
Kondycja polskiej wspólnoty narodowej może napawać niepokojem, bo spór między wygranymi a przegranymi transformacji będzie narastał

Marek Aleksander Ziółkowski*, profesor socjologii. Jest członkiem m.in. Polskiego Towarzystwa Socjologicznego, Komitetu Socjologii PAN, Kapituły Nagrody Naukowej Miasta Poznania. Od 1992 r. jest przewodniczącym Komisji Nauk Społecznych Polskiego Komitetu ds. UNESCO i wielokrotnie reprezentował Polskę w tej organizacji. Przez dwie kadencje (1997-2001) był Przewodniczącym Rady Fundacji Centrum Badania Opinii Społecznej. W latach 2003-2005 był wiceprzewodniczącym Europejskiego Towarzystwa Socjologicznego. Senator VI, VII i VIII kadencji. Dziś w Platformie Obywatelskiej.