Mira Suchodolska: Mieszkańców Legionowa bardzo wzburzył tekst, w którym opisałam jego ciemną stronę, tę policyjno-bandycką, nieznaną zwykłym mieszkańcom. Zdenerwowało ich stwierdzenie, że to miasto policyjne, a raczej mundurowe. A przecież to fakt.
Dariusz Loranty*: Rozumiem doskonale specyfikę Legionowa, to się odnosi w takiej samej mierze do Wołomina, Piaseczna, Rembertowa czy Zielonki. To są specyficzne miasta, dla tych mundurowych ich „firmy” są centrami świata, wystarczają im za wszystko i utrudniają integrację z resztą. Oni, ta grupa mundurowych – stanowią znaczną część mieszkańców miasta – żyją w swoim świecie. Czasami jestem szefem różnych imprez, bo znam się na zabezpieczaniu. Wiem więc, kto w nich uczestniczy, angażuje się – na pewno nie oni. Ale oni, ci pracownicy różnych mundurowych instytucji, mają dzieci. Także te dorastające, sprawiające kłopoty, imprezujące, przypalające. Jednak policja, jeśli przyjeżdża na interwencję, to ich za bardzo nie tyka, bo nie wiadomo, czyj to szczyl i komu można się narazić. Może to dzieciak wykładowczyni prowadzącej kurs prewencji, myśli policjant, a ja będę musiał go zaliczyć? Nie opłaca się. W małych miastach są też dodatkowe problemy i powiązania. A może to krewny prezydenta, burmistrza? A przecież samorządowcy dokładają do budżetu policji, dają premię komendantowi. To jest cała sieć powiązań, która sprawia, że młodzi ludzie z jednych dzielnic mogą liczyć na trochę więcej pobłażliwości niż mieszkańcy innych osiedli. I ten fakt może budzić rozgoryczenie, ale tego się nie zmieni. Poza tym, zaznaczmy to na początku – ja zawsze będę bronił policji. Jestem psem, co z tego, że emerytowanym.
Psem z wyboru?
Reklama
A gdzie tam. Do policji poszedłem przez przypadek, potwierdzając mit, że do tego zawodu trafiają ci, co nie wiedzą, co zrobić ze sobą. Parałem się różnymi zawodami. Byłem działaczem Solidarności, kolporterem „Gazety Wyborczej” w czasach, kiedy jeszcze nie sprzedawała się w kioskach. Zakładałem biznesy, bo chciałem zostać kapitalistą, ale mi się nie udało. Współzakładałem Porozumienie Centrum w Świętokrzyskiem, ale potem jakoś się rozmyło. I w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że mam 28 lat, na karku rozwód z pierwszą żoną, nie mam żadnej normalnej pracy, no niczego. Był 1991 r.
I pomyślał pan: Darek, idziesz do policji, bo tak bardzo tę formację kochasz.
W latach 80. nienawidziłem ich, rzucałem kamieniami w milicyjne suki. Ale teraz był inny ustrój. Tworzyła się nowa Polska. I wszystko się mieszało. Niewiele osób wie, że 1/3 esbecji to były panie z wydziałów paszportowych, które teraz przenoszono w struktury policyjne. Po weryfikacji sporo zresztą ubeków się ostało. Byli znienawidzeni przez byłych milicjantów, bo mniej robili, a więcej zarabiali, choć mnie wówczas wydawali się miłymi, dobrze wykształconymi ludźmi na tle dość prymitywnych milicjantów buraków. Nie zapomnę, jak obstawiałem z jednym z nich procesję Bożego Ciała. Uklęknąłem, gdy ksiądz przechodził, a ten na mnie z mordą, że przed klechą klękam.
Jak pan, taki grzeczny chłopiec, zareagował, kiedy zetknął się ze światem – tym, w którym żyją bandyci i ci, co ich łapią?
Kiedy przyjmowałem się do pracy, razem z kolegą poszliśmy, była rozmowa, nazwijmy to kwalifikacyjna, którą przeprowadzali z nami kadrowiec i lekarz, bo wtedy jeszcze medyk był na każdej komendzie. Jednym z pytań, jakie mi zadali, było to, czy umiem się bić. I czy byłbym w stanie uderzyć człowieka pałką. I bez pałki dam sobie radę, odparłem. Z całej komendy przybiegali nas oglądać, bo tylko my dwaj nie wywodziliśmy się z komunistycznych struktur. A ponieważ potrafiłem wypić, szybko zostałem uznany za swojego. Na początku na komendzie siedziałem, bardziej z papierami niż z ludźmi miałem do czynienia. No, widziałem, jak to się działo: przywozili jakiegoś, to dostawał w łeb już na starcie, żeby wiedział, kto tu jest gospodarzem. Kiedyś wyprowadzam gościa przed komendę – zwolniony do domu – i nie mogę wyjść ze zdumienia. Smyk, który przed chwilą był grzeczny i milutki, rzuca się do mnie, obraża, prowokuje. Drze się: uderz, no uderz. Wielki chłop byłem, co będę bił takiego chuderlaka, ale temu wyraźnie o to chodziło, rzuca się do mnie z łapami. To go wziąłem za gardło, trochę poddusiłem, żeby się uspokoił. Dopiero później dowiedziałem się, o co w tym szło: on nie mógł wyjść z mentowni bez śladów pobicia, bo to by znaczyło, że jest kapusiem. Musiał być siniak, limo, przecięcie głowy – dla kolegów. Takie były zasady gry.
I pan je przyjął.
Szybko się ich nauczyłem. Politykowanie politykowaniem, ale mnie nauczono zasady: my jesteśmy po jednej stronie barykady, a po drugiej jest wróg, przestępca. Kiedyś takiego jednego pacjenta chciałem spocić, by chętniej ze mną rozmawiał, i przykułem go blisko piecyka gazowego. Nawet sprawdzałem, czy nie ma za gorących gaci, ale było OK. Nie wziąłem pod uwagę, że może być tak, iż materiał nie gromadzi ciepła, tylko je przekazuje dalej. Człowiek miał na udach i podudziach oparzenia III stopnia. Trzeba go było wieźć do szpitala. Ale on sam nie widział w tym problemu. Ówcześni bandyci czy ludzie marginesu wiedzieli, że mogą dostać pałą. To było normalne, oni wręcz te swoje obrażenia nosili niczym wojenne ordery.
Byli bici i się nie stawiali?
To się nazywało układaniem. Potem sam zacząłem układać. I nie znam z tamtego czasu przypadku ani jednej skargi na policjanta. Praca na ulicy była łatwiejsza, zatrzymania to był banał. No, chyba że sprawa dotyczyła Cyganów, bo oni się nas nie bali. Jeśli do zdarzenia, w którym brali udział biali, wystarczył jeden radiowóz, na nich trzeba było wysłać kilka. Ale, generalnie rzecz biorąc, policjant był wtedy panem władzą i miał na ulicy poważanie. Przypomniała mi się taka zabawna historia z Ormianami. Szedłem przez bazarek na Grochowie, patrzę – jeden z nich ma rękawiczki wełniane, po 6 zł sztuka. To się potargowałem, dałem 10 zł za dwie pary i poszedłem. Wróciłem do pracy. A po południu patrzę, a tu grupa ciemnoskórych mężczyzn obserwuje komendę. Wśród nich mąż funkcjonariuszki z KGP, który robił w razie konieczności za tłumacza. Pytam, o co chodzi. A on, że to jego rodacy chcieliby wiedzieć, czy ja jakąś prowokację zrobiłem, czy policja wydała wojnę Ormianom, bo ja ich dziś obraziłem, płacąc za rękawiczki. Bo policja zawsze brała, co chciała, jak swoje. Chcieli koniecznie oddać mi te 10 zł.
Co, łezka w oku się kręci? Kiedy skończyła się ta złota epoka?
Pierwsze symptomy zmian zauważyłem na przełomie 1995 i 1996 r. To wtedy prokuratorzy przestali przyjeżdżać na komendę, gdzie się czuli jak u siebie. To u nas przesłuchiwano zatrzymanych, dyskutowało się o śledztwie, często pito po kieliszku przed robotą, a delikwent grzecznie siedział przykuty do kaloryfera. Nastąpiła widoczna zmiana w traktowaniu policjantów, przestaliśmy być partnerami. W 1997 r. zmieniły się kodeks karny i kodeks postępowania karnego, co nieodwołalnie zakończyło pewną epokę. Prokurator przestał już rządzić zatrzymanym, już nie decydował o aresztowaniu, teraz mógł jedynie wnioskować, a decyzję podejmował sąd. Pewne czynności, decyzje, uległy wydłużeniu. Na przykład przesłuchanie – najpierw u nas, potem w prokuraturze, na koniec w sądzie. No i zatrzymani nagle zaczęli domagać się swoich praw. Kiedyś adwokata to się widziało dopiero na rozprawie. A teraz zaroiło się od nich na korytarzach komend. Jeszcze nie przywieźli zatrzymanych, a papugi już czekają. Potem pretensje: mój klient nie ma gdzie siedzieć, proszę mu dać krzesełko, mój klient nie może mówić, bo nie ma napoju, to mobbingowanie zatrzymanego... Ja wcześniej zatrzymywałem prawdziwych bandytów, można powiedzieć ekstraklasę, żadnemu z tamtych charakterniaków nie przyszłoby do głowy takie zachowanie. Dziś takich nie ma. Jednym z ostatnich był Dziad, Henryk Niewiadomski. Pamiętam jak głaskałem go po głowie i poiłem herbatą, kiedy konkurencja rozwaliła mu trzech ludzi, był wtedy strasznie roztrzęsiony. Narzekał: może i jestem sukinsynem, ale to niesprawiedliwe. Narzekał na rodzinę, że tak się stało, jak chciał. Chodziło mu o to, że taki Nikoś to swoje młode na najlepsze uniwersytety wysłał, wykształcił, zrobił poważnymi biznesmenami. A jego dzieci to jakąś drobnicą w półświatku się zajmowały.
Mówi pan, że świat, relacje policjant–bandzior się zmieniły. Jak i dlaczego?
Wtedy każdy wiedział, kim jest i jakie jest jego miejsce w szeregu. Ja do zatrzymanego mówiłem na ty, on do mnie proszę pana. Mógł kłamać, oszukiwać, kręcić, jego prawo, ale nie miał prawa podnieść na mnie głosu. I nie przyłaził z adwokatem. Kiedyś papugi trochę się wstydziły, że bronią bandytów, co sami przyznawali w prywatnych rozmowach. Ale kiedy się okazało, że każdy zatrzymany może żądać pomocy prawnej, zaczął się biznes. Zmienił się charakter przestępczości, bandyci stali się biznesmenami. Już nie było bandytów, tylko klienci, adwokaci zaczęli się wtrącać do przesłuchań, do procedur. Wcześniej na komendzie na Grenadierów okazanie odbywało się tak, że prowadzili do sali trzech klientów, z czego jednego w kajdankach, żeby nie uciekł, a że musieli przejść korytarzem, gdzie czekali świadkowie, ci już wiedzieli, kogo powinni wskazać. Kiedyś zobaczył to adwokat. Zaczął się awanturować, nie zgadzać, zażądał, aby do protokołu wpisać jego zastrzeżenie. Zdziwiony, dzwonię do komendanta: co robić. Oczywiście, że trzeba uwzględnić – odpowiedział, wściekły. Dziś wiem, że miał rację, ale wówczas myśmy te zmiany bardzo wrogo odbierali, jako atak na policję właśnie. Pamiętam takiego zbója z Otwocka, ogromne chłopisko, ale mogłem go złapać za ucho i poprowadzić na policję jak niegrzecznego dzieciaka. Słowa nie pisnął. Wiedział: jak on do psa z szacunkiem, to nie będzie mi bardziej dowalał. Jak wyszedł na miasto, robił oczywiście swoje. Ale jak zwijaliśmy jakiegoś pijaka czy złodziejaszka z ulicy, to towarzyszyła temu pełna aprobata, ludzie nam klaskali. Było społeczne przyzwolenie na takie działania.
Pamiętam, że gdzieś do 2000 r., może dwa lata dłużej, policja cieszyła się dużą sympatią i zaufaniem. Na co zresztą ciężko pracowała, aby zrzucić ten image tępych pałkarzy i oprawców społeczeństwa, który wlókł się za nią jeszcze od czasów PRL. A potem słupki popularności zaczęły spadać. Co się stało?
Dlaczego to runęło? Powodów jest wiele, ale zaryzykowałbym stwierdzenie, że zmieniły się czasy, mentalność, nastawienie. Przełomowym momentem – kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że coś się zmieni – był 1997 r., marzec, kiedy policjant jadący na służbę interweniował, gdy jacyś bandyci napadli kobietę na przystanku na warszawskim Bródnie. Oddał strzały ostrzegawcze, zaczął ich gonić, a wtedy z pobliskiego baru wypadła hołota z kijami bilardowymi i rzuciła się na niego. Strzelił, zginęły dwie osoby. To był bardzo spokojny człowiek, taka trochę ofiara, profos, najniższa funkcja w policyjnej hierarchii. Dostał za to 8 lat, ale został ułaskawiony przez prezydenta. Rok później były wydarzenia w Słupsku, kiedy zmarł 13-letni Przemek pobity przez – niezrównoważonego psychicznie – sierżanta. Modne zaczęło się stawać krytykowanie policji. Przywalić gliniarzowi już było w dobrym tonie. A w XXI w. dołączyła do tego zmienionego nastawienia nowoczesna technologia. Zaczęło się nagrywanie. Prekursorem, jak pamiętam, był Sylwester Latkowski, który robił materiał o pedofilach z Dworca Centralnego, on i jego koledzy latali z mikrofonami w dziurkach przy ubraniach. Dziś społeczeństwo inwigiluje policję, mogę to stwierdzić, na masową skalę.
Chce pan powiedzieć, że policjanci z myśliwych stali się zwierzyną.
Właśnie. Nie tylko policjanci, ale w ogóle mundurowi. Dlatego nie wierzę, aby którykolwiek z funkcjonariuszy pozwolił dziś sobie na jakiekolwiek agresywne, nieregulaminowe zachowanie, jak przed dwoma dekadami. W każdym razie nie w promieniu 40 km od Warszawy, bo w dużych aglomeracjach bardziej się patrzy władzy na ręce. Jest mniejsza pajęczyna powiązań. A już na pewno nie na ulicy, zbyt wiele by ryzykował, gdyby jakieś łebki go nagrali. Postępowaniem dyscyplinarnym, w najlżejszym wypadku utratą dodatku służbowego. Ale wiem, gdzie takie rzeczy mogą się zdarzyć: w radiowozie, kiedy się już łebka zawinie. Strzał łokciem na uspokojenie przed odwiezieniem na komendę. Ale funkcjonariuszom czasem nerwy puszczają. Byłem świadkiem, jak grupa nastolatków w Radzyminie prowokowała strażnika miejskiego, obrzucali go obelgami. Strażnik się zaczął gotować, narastała w nim agresja, nie widział, jak dwóch z tego towarzystwa tylko czyhało z boku, żeby sfilmować jego reakcję. Podszedłem, powiedziałem mu, żeby wyluzował, bo będzie miał kłopoty. Dziś funkcjonariusz woli, żeby nagrali jego nieudolność niż nadużywanie prawa czy siły. Może się szarpać, bić nie może. Bo w tym pierwszym przypadku najwyżej się z niego pośmieją, ale jeśli wyjdzie z siebie i z roli, może to oznaczać utratę pracy. Ludzie to wiedzą i wykorzystują, w głowach im się poprzewracało. Nazbyt często dokopanie policji staje się tematem zastępczym, remedium na prawdziwe problemy.
A może właśnie o to chodzi: o nieudolność. Pan władza, który trzema szybkimi ruchami poradzi sobie z łajzą, będzie miał szacunek. Ale już taki, który – w dodatku w parze z drobniutką funkcjonariuszką – nie jest w stanie obezwładnić stosującego bierny opór misia, zasłuży tylko na kpiny. Więc tak się zastanawiam, gdzie tkwi błąd. W naborze czy w szkoleniu.
Tu i tu. Zacznijmy od naboru. Zbyt dużą wagę przywiązuje się do psychologów. W każdej jednostce policyjnej, na każdym etapie naboru, jest ich zatrzęsienie. Co wcale nie oznacza, że mniej idiotów ląduje w policyjnych szeregach. Jest ich więcej, proporcjonalnie do liczby zaburzonych w społeczeństwie. Są na to statystyki. Mówiąc o idiotach, mam na myśli osoby, które przeszły egzaminy, zostały przyjęte do trzyletniej służby przygotowawczej i odwaliły jakiś kretyński numer, po którym trzeba było je zwolnić. Ta ufność w testy psychologiczne bywa zgubna. Błędem też jest, moim zdaniem, przyjmowanie do policji zbyt młodych ludzi. Buzia dziecka pod policyjną czapką nie budzi szacunku, nie wymusza w naturalny sposób poszanowania prawa, wywołuje raczej irytację: co taki gówniarz będzie mi kazał. A jeśli chodzi o wyszkolenie... Wie pani, że policjantów już się nie uczy judo, nawet tych najprostszych, bardzo przydatnych chwytów? Moim zdaniem błąd, bo policjant nie musi być supersprawny, nie powinien nawet znać boksu ani karate, żeby komuś w emocjach nie zrobić krzywdy. Ale judo bardzo się przydaje, zaczynam lobbować na rzecz przywrócenia tego sportu do kanonu policyjnego wyszkolenia. Jednak nie w każdym przypadku stosowanie chwytów obezwładniających jest wskazane. Bo są takie, np. blokada łokcia, które są bardzo skuteczne ze względu na ból, jaki powodują – człowiek, któremu ją założymy, zrobi, co tylko zechcemy. Za wyjątkiem pijanych i naćpanych, którzy mają zniesioną wrażliwość bólową, gdyż się znieczulili. Wtedy kość wypada ze stawów i co, konferencja prasowa, że policja zrobiła z niewinnego kalekę.
Więc humanitarniej pałką?
I skuteczniej. Na przykład jak się uderza od wewnątrz w przeguby, to delikwent, choć nie czuje wielkiego bólu, to zegnie łapę, jak będziemy chcieli. Jak się wie, gdzie i jak bić, można go tak poskładać jak scyzoryk. No, ale trudno to robić, jak ktoś filmuje nasze działania, lepiej zostać okrzykniętym niedojdą, niż stracić robotę. Więc w świat idzie komunikat, że gliniarze to ciapy. Dla mnie to jest pomieszanie z poplątaniem: ludzie oczekują, że policjant na służbie będzie się zachowywał tak, jak ten, którego widział na amerykańskim filmie. Wejdzie, skoczy, machnie, bandzior leży. A to niemożliwe.
Właśnie się złapałam na tym, że my ciągle rozmawiamy o biciu, pałowaniu. A przecież nie zawsze trzeba być tym karzącym ramieniem. Moim zdaniem lepiej często działa perswazja, zapobieganie, działania wychowawcze.
Z pewnymi ludźmi nie ma rozmowy i nie ma negocjacji. Śmieje się pani, to coś pani opowiem. Byłem szefem stołecznych negocjatorów i sam kiedyś przyczyniłem się do nieszczęścia. Taka sytuacja: rondo ONZ w Warszawie, bank, w nim facet owinięty ładunkami wybuchowymi niczym szahidka, grozi, że się wysadzi, jeśli nie zostanie wysłuchany, stracił mieszkanie czy coś w tym stylu. Afera, TVN nadaje na żywo, prokurator bierze od desperata papiery, czyta do kamery. Na drugi dzień mieliśmy w stolicy kilkudziesięciu podobnych wariatów. Negocjacje, perswazje to mogą być jak się żona z mężem rozwodzi, żeby się pogodzili. Ale już jak ktoś narusza obowiązujące prawo, pije alkohol w miejscu publicznym, to nie jest to obszar negocjacyjny. To co, gliniarz ma mu pozwolić wypić pół flaszki, a on ograniczy się do tego, że nie będzie rzucał mięsem do dzieci, a tylko do dorosłych. Jeśli się go nie pogoni, i to zdrowo, za chwilę dołączy do niego trzydziestu innych. Tak jest zawsze. Tylko zasada zero tolerancji jest skuteczna. Wiem, pani to widzi inaczej i pewnie zaraz mi zacznie opowiadać bajki o dzielnicowych. Wkurzam się, kiedy o nich mowa, najchętniej bym tę pozostałość carskiej Rosji zlikwidował. Bo jaki z nich pożytek? Za cara, a później w peerelu, inwigilowali zwykłych obywateli, bo bandytami zajmowała się policja kryminalna, a opozycjonistami polityczna. A jaka jest ich rola dziś? Doły społeczne się z nimi nie liczą, bo nic od nich nie zależy. Lepiej więc przeorganizować system na rozpoznanie, by kryminalni mogli się skupić na grupach zagrożonych przestępczością, ludziach zagrażających społeczeństwu. A wychowywać to mogą nauczyciele, opieka społeczna, świadkowie Jehowy. Policja to aparat represji. Koniec. Do tego została przeznaczona. Utrzymanie gliniarza jest drogie: jego wyszkolenie, zarobki, socjal, przywileje emerytalno-rentowe. Policjant ma interweniować, i to ostro. Czy słusznie, czy nie, oceni potem prokurator i sąd. Za to nam, psom, płacą.
To jest smutny paradoks, że ci, którzy mają służyć społeczeństwu i bronić go przed przestępcami, są nielubiani. Ale czy zna pan taki drugi kraj jak Polska, gdzie ta formacja byłaby aż tak nienawidzona? Gdzie na murach pełno byłoby napisów typu CHWDP?
A wie pani, że nie, choć sporo miałem kontaktów z zagranicznymi policjami: amerykańską, niemiecką, hiszpańską. Współpracowałem z oficerem kontaktowym dla policji ukraińskiej i rosyjskiej. Ukraińcy mają chyba najgorszą policję, totalnie skorumpowaną, gdzie nawet przyłapanie funkcjonariusza na korupcji nie jest powodem wydalenia go ze służby. No, ale społeczeństwo na to się godzi. W USA FBI ma szacunek, ale lokalna policja, zwłaszcza w czarnych dzielnicach, jest nienawidzona. Z kolei w Niemczech policjant ma poważanie. Ludzie stamtąd nie są w stanie pojąć naszych dowcipów o policji, dociera do nich sens słów, ale po prostu nie rozumieją. Najlepiej jest postrzegana policja na Wyspach, ale z wielu względów, także kulturowych, nie da się tego wzorca przenieść do nas. Tam policja wraz z mieszkańcami wspólnie ustalają, gdzie powinny chodzić patrole, gdzie postawić stójkowego. U nas zaraz zaczęłyby się gadki o ORMO. Ja tego nie rozumiem: lubimy nadawać na innych, ale żeby zgłosić policji, że ktoś się do samochodu włamuje, to już nie. No, trochę udało się z pijanymi kierowcami, ale to by było na tyle.
Ale w Anglii policjanci chodzą po ulicach bez broni, bez pałek nawet. Nie są traktowani jak wściekłe psy, które zaraz mogą pogryźć i będą ścigać każdego dzieciaka z blantem, żeby sobie podciągnąć wyniki. W Legionowie w 2014 r. na 114 spraw związanych z narkotykami tylko 10 to były te o spore ilości czy sprzedawanie.
Narkotyki są zakazane – to raz. Psy są od gryzienia, policja to aparat represji – to dwa. Ale myśli pani, że tak łatwo dilera złapać? Społeczeństwo domaga się od nas, by było spokojnie i bezpiecznie, by łapać bandytów, a samo wyrywa swoim psom obronnym zęby. Wprowadzono zmiany w prawie, tak żeby ograniczyć możliwość podsłuchiwania obywateli, bo niby tej inwigilacji jest za dużo. To oczywiście gest polityczny, dawno nie słyszałem większej bzdury. Żeby policja sprawnie pracowała, podsłuchów powinno być nie mniej, ale kilkaset razy więcej niż obecnie. Niedawno zadzwonił do mnie kuzyn, któremu ukradziono ciężarówkę. Policja, która prowadziła postępowanie, odmówiła założenia podsłuchów osobom mogącym mieć związek ze sprawą. Powód? To nie była nowa ciężarówka, a do mienia małej wartości nie wolno stosować pełnego arsenału technik operacyjnych. W każdym razie policji, bo służby, także CBŚ, mają nieporównywalnie większe możliwości. A gdyby mi pani zgłosiła kradzież smartfona, to bym nawet nie zaczął go poważnie szukać. To nieprawdopodobne, ale policja nie odnajduje skradzionych telefonów. Kto narzucił takie ograniczenia? Ma pani rację, że nastolatka z fifką łatwiej złapać niż dużego przestępcę, i tak się właśnie dzieje. Tyle że z tym legionowskim przypadkiem nie miało to żadnego związku, bo gdyby chłopak nawet połknął zawiniątko, nie byłoby żadnego problemu dla sprawy: nadal miałby narkotyk przy sobie, co zostałoby świetnie udokumentowane. Wciąż słyszy się o presji na wyniki, ona oczywiście istnieje, ale nie w tym kierunku, jak się ludziom zdaje.
Jest presja na wynik finansowy, czyli mandaty.
W Polsce są tylko dwie instytucje państwowe, które sprawnie działają. Pierwsza to resort finansów i urzędy skarbowe, będące państwem w państwie, kierujące się zasadami dalekimi od tych, które powinny obowiązywać w demokracji. To policja, prokuratura i sąd w jednym. Druga to właśnie policja, która działa w wyjątkowo niedoskonałym systemie. Jednak policja daje jeszcze radę, jest sprawna i wywiązuje się z zadań. Ale i ona podlega presji finansowej, a mandaty to wszak wpływy do budżetu. Więc policja staje się jednym z elementów dojenia obywateli przez państwo. W takiej Szwecji czy Anglii odstępuje się od karania obywateli w ten sposób, gdyż społeczeństwo uznało to za zbyt represyjne. Ale nie u nas. Oczywiście nikt tego wprost nie powie, żaden naczelnik na odprawie nie wyda swoim ludziom polecenia: dziś macie przynieść tyle a tyle pieniędzy z mandatów. Musiałby być baranem, zaraz by była afera, sami jego podwładni by go nagrali i polecieli do prasy. To się robi inaczej. Mówi się na przykład: dziś jest szczególne natężenie przestrzegania bezpieczeństwa wśród pieszych. Proszę zwrócić uwagę na przechodzenie przez pasy przy prawidłowej kolorystyce świateł i zwiększyć skuteczność, pamiętając o dolegliwości. I wszyscy wiedzą, o co chodzi. To jest prawdziwy problem, a nie to, że jakiś gliniarz da po głowie jakiemuś łobuzowi. Jaki będzie efekt tej awantury w Legionowie? Policjanci będą się bali udzielać pierwszej pomocy ludziom, będą woleli poczekać, aż przyjedzie pogotowie, żeby nie zostać oskarżonym o spowodowanie śmierci. Albo ta historia z Sosnowca.
Sądząc po zdjęciach, strasznie tego chłopaka tam stłukli.
A co mieli zrobić? Potraktować go gazem, żeby się udusił, jak pewien Niemiec, któremu funkcjonariusze dali nim po oczach, a okazało się, że facet jest uczulony. A może wprowadźmy paralizatory? Wówczas śmiertelność będzie niesamowita, dopiero posypią się protesty. Pałka i oklepywanie są nieuniknione, czasem, mam nadzieję, że bardzo rzadko, będą się zdarzały nieszczęśliwe wypadki. Oby jak najrzadziej.
Ostatnimi czasy były duże protesty społeczne przeciwko policji, ale to protestowali ci, dla których dolegliwość działań policji jest przeszkodą w ich stylu życia. Gdzie jest ta milcząca większość, która boi się wyjść z domu wieczorem, która nie spaceruje wieczorami? Jak zostanie zlikwidowane CBŚ czy CBA, to 97 proc. społeczeństwa nie zauważy tego, ale jak zostanie przetrącona policja w powiatówkach czy komisariatach, to już trzeciego dnia nikt z nas nie wyjdzie na ulicę.
*Dariusz Loranty, nadkomisarz w stanie spoczynku, były szef negocjatorów w Warszawie. Pracował w Komendzie Stołecznej Policji oraz w wydziale do walki z Terrorem Kryminalnym i zabójstw. Obecnie prowadzi podyplomowe studia negocjacji kryzysowych i policyjnych