Spychając na dalszy plan swoje dotychczasowe zajęcia, Szymon Hołownia mocno zaangażował się w pomaganie dzieciom w Afryce. W swojej najnowszej książce "Jak robić dobrze" opisuje swój zachwyt nad mieszkańcami Czarnego Lądu oraz funkcjonowanie dwóch założonych przez siebie fundacji, Kasisi i Dobra Fabryka.

Reklama

Anna Sobańda: Pierwsze pytanie będzie banalne, dlaczego Afryka?

Szymon Hołownia: Odpowiedź najprostsza: bo jest. Tam żyją dokładnie tacy sami ludzie, jak my. Ludzie, z którymi łączy nas coraz gęstsza sieć powiązań. My Afrykę traktujemy często jako jeden wielki rezerwuar wszelkich nieszczęść, który bierze nas na litość, a pomagać któremu i tak nie ma sensu, bo co z tego że pomożemy zażegnać jedno nieszczęście, skoro zaraz pojawi się nowe. To bzdury. Afryka to ludzie mający dokładnie takie same marzenia i potrzeby jak wszyscy inni na świecie. To olbrzymia różnorodność, prawie sześćdziesiąt zupełnie różnych krajów, tysiące kultur, dziesiątki tysięcy wspólnot wyznaniowych. To kontynent XXI wieku, gdzie telefonia komórkowa rozwinięta jest jak nigdzie na świecie, gdzie ciągną dziś z całego świata wszelkie możliwe firmy (również polskie), by robić tu interesy w skali jakiej nie oferuje dziś żaden inny rynek, gdzie start – upy są tak kreatywne, że zapiera dech i zazdrość zżera człowieka. I wreszcie: to kontynent, który my dość bezceremonialnie wykorzystujemy. Piszę o tym w swojej książce: jeden na pięć gadżetów takich jak smartfony, tablety, konsole, ma w sobie metale ziem rzadkich pochodzących z kongijskiej prowincji Północne Kiwu, jednego z najbiedniejszych miejsc, jakie widziałem na świecie, a gdzie nasza fundacja opiekuje się wiejskim szpitalem.
W naszych głowach utrwalił się szkodliwy stereotyp Afryki i relacji z nią. Oni tam cierpią, a my z litości mamy dać im kasę, którą oni i tak zmarnują i nadal będą cierpieć. Zupełnie nie o to chodzi. Nie ma Afryki. Są konkretni ludzie, każdy z nich ma imię i nazwisko, a my chcemy cię z nim zapoznać i zapytać, czy nie mógłbyś pomóc mu wyrównać swoje szanse w wyścigu życia, tak by miał je na przykład takie, jakie mamy my. Dlaczego Afrykańczyk? Bo ja właśnie Afrykańczyka spotkałem. Nie planowałem zakładania fundacji. Po prostu zobaczyłem ludzi, którym trzeba pomóc i postarałem się tę pomoc kompleksowo zorganizować. Tak, wiem, w Polsce też jest bieda, w Polsce jest też jednak dużo więcej możliwości uzyskania pomocy. U nas bieda oznacza bardzo poważne kłopoty, tam oznacza po prostu śmierć, całkowite odebranie szans na dalsze życie. Ostatnio, patrząc na dramat uchodźców z Lampedusy, uświadamiam sobie, że to co robimy, jest próbą zażegnania kryzysu, który za chwilę nas czeka. Moi rodacy już się buntują przed przyjęciem dwóch i pół tysiąca uchodźców. My codziennie w Afryce pracujemy nad tym, by ci ludzie nie musieli w ogóle do Lampedusy płynąć, by nie musieli porzucać rodzin i ojczyzn, by mogli szczęśliwie, spokojnie i godnie żyć w swoim własnym domu.

Media

Od czego zaczęła się pana przygoda z Afryką?

Od dziennikarskiej i ludzkiej ciekawości. Mój kolega opowiedział mi o odwiedzonym przez siebie sierocińcu w Kasisi w Zambii, prowadzonym przez polskie misjonarki, Siostry Służebniczki. Opowiadał o nim tak, że musiałem zobaczyć to na własne oczy. Widziałem w życiu wiele takich instytucji, ale ta jest absolutnie wyjątkowa, to genialna fabryka dobra. W tej chwili jest tam ponad 200 dzieci, znaczna część z nich po poważnych przejściach, to sieroty społeczne, biologiczne, ofiary przemocy w tym przemocy seksualnej, wiele z nich jest chorych na AIDS i różne powikłania. W tej chwili, po dwóch latach działania fundacji wspierającej sierociniec, widzimy już bardzo konkretne zmiany: mniej dzieci umiera, dużo mniej dzieci choruje, dzieciaki chętniej się bawią, lepiej się uczą, rozwijają swoje pasje (organizujemy im np. zajęcia z malarstwa), są pewniejsze, świetnie radzą sobie na egzaminach na studia. Kasisi i pracujące tam Siostry, pokazały mi w praktyce, że ewangelizacja chlebem jest dużo skuteczniejsza niż ewangelizacja słowem. Kiedy jechałem do Kasisi po raz pierwszy, czułem że po dwudziestu latach pisania i gadania, przestaję chyba wierzyć w siłę słowa, w to że ono może jeszcze cokolwiek w ludzkim życiu zmienić. Ludzie mają dziś po kokardę słów, nie rozumieją jedni drugich. Porozumieć się więc można tylko, gdy zejdziemy w komunikacji o ten szczebel niżej, do języka który dla wszystkich jest zrozumiały i w nim opowiedzieć światu, to co mamy do przekazania. Przytulenie, chleb, pieluszka, lekarstwo, poświęcenie uwagi, uratowanie życia, poprawienie nastroju – tak Siostry z którymi pracuję głoszą Ewangelię. Poczułem, że też bym tak chciał.

W Afryce walczycie o życie dzieci, a później wraca pan do Polski, gdzie rzeczywistość jest zupełnie inna. Czy odczuwa pan wówczas jakiś dysonans pomiędzy tymi światami?

Reklama

Nie, nie mam czegoś takiego. Tam żyją przecież tacy sami ludzie. Tak samo biedni. Ludziom w Afryce brakuje często jedzenia, leków, możliwości szukania pomocy - nas zabija brak czasu, relacji, cierpliwości, kredyty, wyścig szczurów. Jest jedna zasadnicza różnica: u nas dużo rzadziej niż w Afryce używa się słowa „dziękuję”. My cały czas jesteśmy o coś zatroskani, o coś walczymy, na coś się gniewamy, na coś narzekamy, albo o coś prosimy. W Kasisi nasze dzieciaki potrafią podziękować mi „za czas, który poświęcam, żeby o nich myśleć”. Jasne, że kiedy siedzi się z umierającym w naszym hospicjum w Rwandzie, albo jest przy porodzie dziecka w naszym szpitalu w Kongo, ma się poczucie innej gęstości istnienia, niż występując w programie rozrywkowym, ale mnie różnorodność napędza, a nie męczy.

A czy ten dystans jest bardziej widoczny w show biznesie, w którym czasami pan się zawodowo porusza?

Raczej nie. Show biznes nie jest żadnym specjalnym środowiskiem. Jest tak samo głęboki i tak samo płytki, jak polski biznes, polityka, nauczycielstwo, czy dziennikarstwo.

Czy podczas pobytów w Afryce, zdarza się panu odczuwać lęk o własne życie?

Zdarza się. Afryka, zwłaszcza ta z dala od strzeżonych ośrodków dla zamożnej turystycznej klienteli, wymaga zastosowania się do pewnych reguł. Niezależnie od tego, jak bardzo wrastasz w to środowisko, jak płynnie posługujesz się miejscowym językiem, wciąż rzucasz się w oczy ze względu na kolor skóry. Nie uda ci się więc wtopić w tłum, w wielu miejscach będziesz pewnie traktowany jak mobilny bankomat. Robię co mogę: staram się nie wychodzić za mur naszych ośrodków po zmierzchu. W naszej placówce w Kongo jest naprawdę bardzo niebezpiecznie, trwa regularna wojna, a nawet przejazd do sąsiedniej miejscowości, wiąże się z ryzykiem porwania. Staramy się więc jeździć w większej grupie, czasem dwoma autami, by porwać nas było trudniej. Liczymy, że będzie dobrze, ale gwarancji oczywiście nikt nam nie da. Jedna z Sióstr była tam napadana już chyba osiem razy. Jeżdżę tam jednak i będę jeździł. Nie dlatego, że kocham ryzyko, ale dlatego że mam poczucie odpowiedzialności za tych ludzi. Oni za każdym razem, a na każdej z naszych placówek jestem pewnie z 5 – 6 razy w roku, powtarzają mi: wiemy, jak u nas jest i tym bardziej doceniamy to, że tam w Europie ktoś o nas myśli i ryzykuje, żeby pomóc nam stanąć na nogi.

Czy dla Afryki porzucił pan dziennikarstwo?

Jeszcze nie porzuciłem, ale faktycznie odjechało mi ono na dalszy plan i jakoś specjalnie tego nie żałuję. To poza tym jest już inny świat, świat mediów które znałem przez ostatnie lata się kończy. Zaś to co ma być nowym dziennikarstwem jeszcze się chyba nie do końca wykluło. Dlatego ze spokojem zająłem się czymś innym, dostrzegając też sporą jałowość w tych działaniach, które podejmowałem jako dziennikarz w ostatnich latach. Cieszę się, że zdobyłem jakieś doświadczenie, ale teraz wiem, ze robienie jest dużo przyjemniejsze i dużo gęstsze od mówienia.

Czy obecnie podejmując wyzwania zawodowe, kieruje się pan głównie finansami, które będzie mógł pan przeznaczyć na fundację?

Nie. Ja nie poszedłem do telewizji tylko po pieniądze, ja naprawdę mam z tego co tam robię przyjemność. Jasne, że dzielę się z fundacjami tym, co zarabiam, ale nie jestem zwolennikiem tezy, że każdy powinien oddawać potrzebującym bliźnim wszystko. Lepiej oddawać trochę, ale regularnie. W chrześcijaństwie jest fantastyczna instytucja dziesięciny. Ja proszę naszych darczyńców o to by ustawili zlecenie stałe na któryś z kilkunastu naszych projektów, na dziesięć złotych miesięcznie. Albo – jak w projekcie „Przybij nam 5. w piątek” w Dobrej Fabryce, na 5. złotych tygodniowo. I już. I to wystarczy. Nie czekaj na okazję na to, by jutro stać się bohaterem, wystarczy że dziś będziesz odrobinę bardziej porządnym człowiekiem. Nadal chodź do kina, pij wino, miej auto i jedź na wakacje, z nami podziel się swoim troszeczkę. Gdyby dziesięciu z nas posunęło się o pięć centymetrów na ławce życia, zrobiłoby się już miejsce dla kolejnej osoby. Pomaganie naprawdę nie wymaga wielkich ofiar, ba – może być przyjemne. Pokazujemy to w naszych projektach, prawie za każdą aktywność próbujemy się tam odwdzięczyć. Wśród uczestników piątkowej akcji co roku będziemy losować kogoś, kto pojedzie ze mną do Rwandy a może i do Konga i zobaczy to wszystko, o czym dotąd czytał czy słyszał, na żywo.

Częste pobyty w Afryce zmieniły pana percepcję polskiej rzeczywistości politycznej?

Od wielu lat mam określone zdanie na temat polskiej rzeczywistości politycznej. Za dużo w niej emocji, dość banalnego uwodzenia i – z drugiej strony – naiwnej chęci bycia uwiedzionym. Mam swoje poglądy polityczne, odkąd odebrałem dowód osobisty nie opuściłem ani jednego głosowania, wiem też jednak że wejście z moimi rodakami na te tematy, prawie zawsze kończy się albo wygłaszaniem sobie kazań, albo mordobiciem, zostawiam więc to na boku. Jedyne co mnie realnie martwi, to niedostrzeganie, że Polska jest już jednak częścią szerokiego świata i problemy globalne już pukają do naszych drzwi.

Jakie problemy tego świata nam umykają?

Ano choćby to, że centrum świata jest dziś w Azji, a Ocean Spokojny przejął rolę, jaką dotąd w historii ludzkości miał Atlantyk. Umyka nam rola Afryki. Dla nas to wciąż kontynent „Murzynka Bambo”, a dla większości wielkich światowych biznesów – jak mówiłem wcześniej – to miejsce do zarabiania wielkich pieniędzy. Tymczasem, gdy nasz premier jedzie do Nigerii czy Zambii przecierać gospodarcze szlaki, tak byśmy się załapali choć na ogon tego boomu, u nas wszyscy śmieją się z niego, że widać lubi egzotykę i safari. Problem emigracji z Afryki, o którym też mówiłem wyżej. Naprawdę jest sens kłócić się dalej o Smoleńsk, zamiast już dziś zadbać o ludzi, którzy za dekadę czy dwie usiądą na naszych chodnikach?

Ma pan jakieś przemyślenia na temat tego, dlaczego tak się dzieje, że ciągle wałkujemy te same spory, zamiast spojrzeć nieco szerzej na świat, który nas otacza?

Jakąś rolę odgrywa w tym pewnie to, że przez pół wieku żyliśmy w komunistycznej klatce, a jedynym cudzoziemcem, którego mogliśmy na żywo spotkać był przybysz z ZSRR albo z NRD. Dziś natomiast wydaje się, że – wbrew temu, co chcielibyśmy o sobie myśleć – z wielu z nas wyłazi też jakiś post-transformacyjny egoizm. Część z nas załapała się na zyski z przemian, część nie. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że najchętniej dzielą się z innymi ci, co nie mają prawie nic. Ci, co jednak trochę już mają, myślą nie o tym, że to fajnie że to trochę mają, tylko o tym, że nie mają więcej. Proszę spojrzeć, co dzieje się wokół tematu przyjmowania do Polski uchodźców z Południa. Polacy, naród zawsze tak skłonny do udzielania pomocy, a tu nagle z wielu stron słychać: „nie będziemy ich przyjmować, bo nam też jest ciężko, niech ich tam ISIS pozabija, ja tu się męczę z kredytem i umową śmieciową”.

Czy z perspektywy Afryki inaczej patrzy pan na polskie utyskiwania na to, że nie ma u nas wolności słowa, że mamy jakiś reżim, prześladowania itp.

W Polsce nie ma problemów z wolnością słowa i z żadnymi prześladowaniami. Ktoś, kto głosi takie tezy jest histerykiem i nie rozumie znaczenia słów, których używa. U nas po wyborach można co najwyżej oczekiwać, że jacyś panowie wezmą się za łby w telewizji, nie ma wyglądania z niepokojem, czy na ulicach nie pojawiły się czołgi. U nas gdy napiszesz wredny tekst o polityku, ktoś się oburzy albo poda cię do sądu. Nie ma zaś przypadków, które znam ze świata, że taki krytyk znika później bez wieści wraz z całą swoją rodziną. W Polsce, gdy znajdę na ulicy dziecko, dzwonię po pogotowie. Tam, gdzie pracuję, nie ma pogotowia. Ktoś cię napadnie? To ty musisz jechać na policję, policja nie przyjedzie do ciebie. Żyjemy na świecie w którym wystarczy mieć łączny majątek (nie tylko gotówkę) o wartości 12 tysięcy złotych, by załapać się do bogatszej połowy ludzkości. Pielęgniarki, salowe, opiekunowie chorych, których pensje finansujemy w Afryce dostają najczęściej mniej niż pięćset złotych miesięcznie (bo na więcej nas na razie nie stać), przy identycznych albo wyższych (w Kongo – miejscami czterokrotnie wyższych) niż w Polsce kosztach utrzymania, a oni utrzymują za to całą rodzinę i są wdzięczni tak, że aż zakłopotanie człowieka bierze. I do tego codziennie ryzykują życie by do tej pracy dojechać, bo pracujemy w rejonie gdzie trwa regularny konflikt zbrojny. Nie można zapominać o problemach jakie w Polsce mamy, warto też jednak czasem pomyśleć o problemach jakich szczęśliwie nie mamy. I choć raz na jakiś czas dostrzec, że wolność która nam się trafiła to nie tylko kłopot, ale i błogosławieństwo.

A czy dla pana jako obywatela ważnym jest, aby polityk był osobą wierzącą?

Władza w Ewangelii ma prostą definicję: to służba. Wiara polityka interesuje mnie więc w tym sensie, czy on to rozumie. Jasne, że się ucieszę, jeśli okaże się moim bratem, który tak jak ja codziennie lata do Kościoła, ale polityk to nie mistyk i jak nie będzie latał, też może być dobrym politykiem, nie wybieram przecież prezydenta Episkopatu, tylko Polski. Wiarę polityka chciałbym poznawać nie po jego praktykach religijnych, a po owocach jego działań. Papież Franciszek pisał w „Evangelii Gaudium”, że nie ma głoszenia Ewangelii bez zaangażowania w społeczne działania na rzecz innych. Słowem: nie interesuje mnie piękno twoich przemów, pokaż mi konkretnie, co zrobiłeś dla potrzebujących w Polsce i na świecie, a powiem ci, jakim jesteś politykiem.

Wspomniał pan o papieżu Franciszku. Czy zgadza się pan z zarzutami środowisk prawicowych, że jest to papież lewicowy?

To niemądre zarzuty. Papież Franciszek nie jest ani lewicowy, ani prawicowy, on ma po prostu silną wrażliwość społeczną. W takiej kulturze się wychował i ta kultura może nam otworzyć oczy na parę spraw, które dotąd nam umykały. Przywraca nam pion, każe wrócić do źródła, do Ewangelii, bo przecież dokumenty kościelne są tylko sposobem wyrażenia jej prawdy.

W jednym z wywiadów zasugerował pan, że każdy polityk przed wyborami powinien przepracować jakiś czas w instytucji charytatywnej. Sądzi pan, że dzięki temu mielibyśmy mądrzejszych polityków?

Może by się im to przydało właśnie po to, żeby zrozumieli pojęcie służby, przecież „minister” to ktoś, kto służy, a nie panuje. Przestawienie tego paradygmatu musi się odbyć w warunkach praktycznych, bo w kampanii deklarować można wszystko. A przebywanie z człowiekiem umierającym, chorym, czy z dzieckiem z którym trzeba odrobić lekcje, pozawala spojrzeć na wszystko inaczej. To też test, czy jest się dobrym człowiekiem. A nie można być dobrym politykiem (podobnie jak lekarzem, księdzem, czy dziennikarzem), jeśli najpierw nie będzie się dobrym człowiekiem.

Szymon Hołownia - dziennikarz, publicysta, osobowość telewizyjna. Współpracował z takimi mediami, jak "Gazeta Wyborcza", "Newsweek", "Rzeczpospolita", "Tygodnik Powszechny" czy "Wprost". Szerokiej publiczności znany z prowadzenia wraz z Marcinem Prokopem programu "Mam talent!", a w ostatnim sezonie "Mamy Cię!". W kwietniu 2013 założył fundację Kasisi, a w następnym roku fundację Dobra Fabryka. O tych dwóch projektach pisze w swojej najnowszej książce "Jak robić dobrze", wydanej nakładem Wydawnictwa Czerwone i Czarne.