Europejscy politycy i polityczki – czy to konserwatyści, socjaldemokratki, czy liberałowie – do niedawna wygodnie umocowani w realiach tradycyjnej polityki, muszą dziś odczuwać spory dyskomfort. Wyrośli im pod nosem nowi populiści – barbarzyńcy u bram imperium, których elity nie kochają ani nie cenią, ale też dłużej nie mogą ignorować. Gdyby jeszcze chodziło o jedną egzotyczną partyjkę tu i tam, problem można by potraktować jako błąd wkalkulowany w koszty funkcjonowania systemu tak rozrośniętego jak paneuropejska polityka. Ale z punktu widzenia coraz to bardziej oblężonego centrum populistów widać wszędzie dookoła. Polityczka lub polityk europejskiego centrum, pracujący w Brukseli, Strasburgu, Berlinie czy Londynie, może czuć się obywatelem małej wyspy, od której odrywa się, odbija i dryfuje gdzieś w dal cały kontynent.
Jako populiści widziani są przecież nie tylko już rozpychający się w sercu kontynentu Marine Le Pen i jej Front Narodowy, Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) i Nigel Farage, Alternatywa dla Niemiec i Frauke Petry, lecz także całe peryferia Europy. Z punktu widzenia politycznego centrum całe kraje i ich rządy wydają się być dziś porwane przez populizm: w Grecji Syriza, na Węgrzech Fidesz, a w Czechach i na Słowacji ugrupowania Zemana i Fico. A za nimi jeszcze gorsi, dociskający rządy od prawej (np. polski Kukiz i narodowcy) albo lewej (greccy komuniści i ekonomista rewolucjonista Janis Warufakis).
Nie chcę wchodzić w dyskusję – choć to bardzo ciekawa dyskusja – na ile ta diagnoza i obawy są zasadne, a ile w nich paniki. Dziś – po wyborach w Austrii, a przed referendum w Wielkiej Brytanii, gdy w Hiszpanii pierwsze miejsce zaczyna szturmować oddolny ruch Podemos, a w coraz bliższej perspektywie są wybory w Niemczech – warto się zastanowić, co jeszcze może ocalić polityczne centrum. I co nie może.