W pierwszym półroczu pracodawcy zgłosili 614 tys. oświadczeń o zamiarze zatrudnienia obywatela Ukrainy. Liczba takich oświadczeń nie jest tożsama z liczbą cudzoziemców – z jednej strony niektórzy zgłoszeni w ten sposób Ukraińcy mogli ostatecznie zrezygnować z przyjazdu, inni są już w Polsce na innej podstawie prawnej (pobyt czasowy, pobyt stały, pobyt rezydenta długoterminowego UE itd.). Te 614 tys. to o połowę więcej niż w całym 2014 r. i nic nie wskazuje na to, żeby ten trend miał osłabnąć.

Reklama
W tym miejscu pora na ważne zastrzeżenie. Powtarzane regularnie od początku roku słowa o milionie ukraińskich uchodźców to kompletna bzdura. Premier Beata Szydło zdążyła już tę liczbę ogłosić zarówno na forum Parlamentu Europejskiego, jak i przed papieżem Franciszkiem. W tenisie takie zachowanie nazywa się niewymuszonym błędem. Ten błąd sprawia, że argument, który mógłby działać, jest nieważny od samego początku.
Nie wszyscy przybywający do Polski Ukraińcy uciekają – uchodzą – przed wojną, a zatem nawet w potocznym rozumieniu tego słowa nie są uchodźcami. Większość jedzie do Polski do pracy, tak jak my jeździmy do Wielkiej Brytanii czy Irlandii. Średnia pensja na Ukrainie – choć ostatnio zaczęła szybko rosnąć – wciąż jest pięciokrotnie niższa niż w Polsce. Owszem, w Niemczech czy Holandii można zarobić jeszcze więcej, ale już się nie da wsiąść w piątek wieczorem w autobus za 60 zł i wrócić z Warszawy na weekend do domu w Łucku. „Zarobitky” w Polsce charakteryzują się akceptowalnym stosunkiem ceny do jakości.
Słowo uchodźca ma przy tym konkretne znaczenie prawnomiędzynarodowe. Tymczasem w pierwszych siedmiu miesiącach tego roku status uchodźcy w Polsce otrzymało 16 Ukraińców. Gdyby wymienić ich wszystkich z imienia i nazwiska, zajęliby mniej miejsca niż ten akapit. Aby wymienić milion ludzi, musielibyśmy poświęcić ponad tysiąc stron DGP. Oczywiście rząd używa argumentu o milionie uchodźców w kontrze do pomysłów narzucania kwot przybyszów z Bliskiego Wschodu państwom UE. Tak jakby wszystko trzeba było wyrazić wprost, zamiast użyć zgrabnego niedopowiedzenia i lansować tezę o milionie ukraińskich przybyszy, których polskie państwo było w stanie zaabsorbować, w dodatku bez większych problemów natury społecznej, gospodarczej, wreszcie związanej z szeroko rozumianym bezpieczeństwem.
Im bliższe kultury, tym łatwiej im się asymilować i tym mniejsze ryzyko wystąpienia patologii, które tak łatwo dostrzec na przedmieściach Marsylii i Brukseli. A Ukraińcy to jeden z najbliższych nam narodów. Mamy podobne wady i zalety. Podobnie uwielbiamy patos i moralne zwycięstwa. Jako fachowcy jesteśmy pracowici i dokładni, gdy pracujemy za granicą, choć u siebie zdarza nam się fuszerka. Mamy zbliżone, nieco cyniczne poczucie humoru i lubimy trochę naciągnąć państwo. Czasem się napijemy, by potem (bo na trzeźwo jakoś nam głupio) pośpiewać wojskowe pieśni; w tym przypadku odpowiednikiem „Legionów” byłoby „Naływajmo, brattia”. A gdy znudzi nam się śpiew, wchodzimy w kłótnie o życie, politykę, historię.
Równie łatwo heroizujemy nawet niejednoznacznych bohaterów z przeszłości i równie trudno jest się nam przyznać do czarnych kart z własnej historii. Niezależnie od tego – podkreślam to, uprzedzając zarzuty – że przewiny polskiego podziemia z czasów II wojny światowej mają się nijak do tego, jaki los ludności cywilnej Wołynia i Galicji zgotowały formacje ukraińskie. Ale czy my – znów, toutes proportions gardées – aż tak bardzo się rwiemy, by przeprosić sąsiadów np. za haniebne burzenie podchełmskich cerkwi w latach 30.? O ileż to nasze polsko-ukraińskie pojednanie byłoby prostsze, gdyby było w nim więcej gestów. Na poziomie polityków i historyków trudno nam się na razie dogadać. Polityki pamięci Warszawy i Kijowa pozostają ze sobą sprzeczne. Rozumiemy słowa, nie rozumiemy znaczeń. Tymczasem na poziomie międzyludzkim wystarczy, że się osłuchamy z językiem sąsiada, by pojąć większość słów. Wiele – jak: „dobryj deń”, „diakuju”, „wybaczte” – łapiemy i bez osłuchania.
„Polszcza: pryjid i znajdy swoju kazku” (Polska: przyjedź i znajdź swoją bajkę) – takim hasłem reklamuje się nad Dnieprem Polska Organizacja Turystyczna. Niestety, życie ukraińskich gastarbeiterów rzadko taką bajkę przypomina. Nie chodzi mi o to, że zdarzają się nieuczciwi pracodawcy i zwykli naciągacze, wykorzystujący zagubienie, nieznajomość realiów i prawa świeżo przybyłych, bo takich naciągaczy równie łatwo, co na warszawskim Dworcu Zachodnim, można spotkać pod Victoria Station w Londynie. Chodzi o sytuacje, które polskie państwo mogłoby z łatwością rozwiązać, a jakoś nie chce tego zrobić.
Choćby legendarne chamstwo wielu (nie wszystkich!) celników i pograniczników na wschodniej granicy, ich opryskliwość, traktowanie z góry wszystkich tych przyjeżdżających „ruskich”, mówienie do nich na „ty”. Zapytajcie dowolnego Ukraińca; jeśli tylko zechce, zasypie was historiami własnych upokorzeń. Albo Urząd ds. Cudzoziemców, ostatnia chyba w Polsce ostoja urzędu typu PRL, jeśli chodzi o podejście do petenta. Załatwienie czegokolwiek w UC przypomina drogę przez mękę, w dodatku nigdy się niekończącą, bo – przykład pierwszy z brzegu – przedłużenie rocznego prawa pobytu w zasadzie trzeba zacząć załatwiać natychmiast po uzyskaniu poprzedniego.
Granica i UC to dwie instytucje zainteresowane przede wszystkim obcymi obywatelami, o których nie warto dbać, bo i tak nie głosują, a poza tym rzadko skarżą się na złe traktowanie. A wystarczyłoby przypomnieć sobie, jak ważne jest pierwsze wrażenie. Zwłaszcza w kontakcie z cudzoziemcem, który przyjechał, by pracować na nasze emerytury w zawodach, których często my sami nie chcemy wykonywać. A jeśli zostanie na dłużej, jego dzieci będą polskimi obywatelami, dzięki którym choć trochę zasypiemy nasz dołek demograficzny.