Partia rządząca znalazła patent na robienie strukturalnych zmian na skróty. Ten patent nazywa się "unia personalna" i jest już od kilku tygodni testowany w rządzie. Mamy tam unię między ministerstwami rozwoju i finansów. Działa to tak, że niby nie doszło do zmian w strukturze administracji centralnej, teoretycznie oba resorty zachowały instytucjonalną odrębność i tak samo, jak przed unią, są umocowane w strukturach władzy. Ale fakt, że na czele obu stoi jeden minister, wcześniej szef Ministerstwa Rozwoju, którego priorytety (rozwój, swoboda gospodarcza itp.) nie zawsze szły w parze z głównymi celami Ministerstwa Finansów (dokręcanie podatkowej śruby w celu zwiększania dochodów w budżecie), z automatu to ostatnie stawia na gorszej pozycji.

Reklama

Choć rządowy eksperyment trwa zbyt krótko, by ocenić jego wyniki, to szykuje się nam już następny, bardzo podobny. Tym razem unia personalna obejmie Komisję Nadzoru Finansowego i Narodowy Bank Polski.

Pomysł jest bardzo prosty: zrobić z prezesa NBP szefa KNF, dać mu prawo do wyboru trzech zastępców i utrzymać prawo podwójnego głosu w przypadku remisu w ośmioosobowej komisji. Czyli faktycznie uniezależnić komisję od rządu, oddając ją w zarząd banku centralnego.

To nie jest zły pomysł. Przyjmując, że bank centralny jest niezależny, a stabilność finansowa jest dla niego najwyższym nakazem, odpolitycznienie nadzoru nad rynkiem jest dobrym posunięciem. Premier straci prawo do powoływania przewodniczącego komisji, nie będzie już decydował o jej administracyjnej organizacji, a liczba przedstawicieli rządu w KNF zmniejszy się do dwóch w ośmioosobowym składzie. KNF będzie działać pod konstytucyjnym parasolem NBP i ryzyko politycznych skoków na komisję, „robienia porządków” w tej „stajni Augiasza” maleje do minimum.

Taki sposób faktycznego przeniesienia nadzoru do NBP jest dobry również dlatego, że w zasadzie nie zmienia obecnej organizacji Urzędu KNF, który na bieżąco zajmuje się nadzorowaniem rynku finansowego. Mówiąc wprost nie ma ryzyka bezwładu instytucji, charakterystycznego dużych zmian organizacyjnych.

Ale podobnie jak w przypadku eksperymentu rządowego w pomyśle na nowy nadzór jest przynajmniej jeden feler: unia personalna tak naprawdę nie oznacza unii między instytucjami. KNF - taka jak ją dziś znamy - zostanie siłą rzeczy podporządkowana NBP. Pół biedy, gdyby komisja sprawowała nadzór dziś tylko nad bankami - NBP z pewnością jest świetnie przygotowany do „opieki” nad nimi. Już kiedyś był bankowym nadzorcą - w banku centralnym umiejscowione było coś, co nazywało się Generalnym Inspektoratem Nadzoru Bankowego, po powołaniu Komisji Nadzoru Bankowego GINB był jej zbrojnym ramieniem. Ale zadania KNF są znacznie szersze. Przejęła ona obowiązki działających wcześniej, niezależnie od banku centralnego, Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, która nadzorowała rynek kapitałowy, i Komisji Nadzoru Ubezpieczeń i Funduszy Emerytalnych, która z kolei zajmowała się rynkiem ubezpieczeniowym i funduszami emerytalnymi.

Reklama

Pomysł na zarządzanie KNF niestety sugeruje, że jej bankowa noga zostanie wyraźnie wzmocniona: prezes NBP i jego zastępcy to cztery osoby, oprócz nich swojego przedstawiciela ma dostać Bankowy Fundusz Gwarancyjny. W sumie pięć osób w ośmioosobowym składzie. To wzmocnienie odbędzie się kosztem nogi giełdowej i ubezpieczeniowej: Ministerstwo Finansów, które teoretycznie sprawuje pieczę nad rynkiem kapitałowym (wszak w jego strukturach działa Rada Rozwoju Rynku Finansowego), będzie miało jedno miejsce, resort rozwoju - połączony z MF jednym szefem - drugie.

Czy zepchnięcie giełdy na boczny tor to coś złego? Zależy. Nie brakuje opinii, że dziś nadzór ma skłonności do przeregulowania swoimi rekomendacjami. Jeśli odpuści giełdzie, to być może rynek, który od miesięcy jest w defensywie, złapie drugi oddech. Z drugiej jednak strony źle by się stało, gdyby odbyło się to kosztem inwestora i klienta firm ubezpieczeniowych. Ktoś musi tego interesu pilnować. Nie może odłogiem leżeć rynek, który z grubsza wart jest pół biliona złotych - bo tyle warte są spółki notowane dziś na warszawskim parkiecie. Do upilnowania jest blisko pięćset giełdowych firm. A wartość transakcji ich akcjami to prawie miliard zł dziennie.