W polskich mediach dawno temu już tak się porobiło, że albo zapisujesz się do jednej frakcji i wtedy okładają cię przeciwnicy, albo stoisz okrakiem po dwóch stronach barykady, starając się zachować zdrowy rozsądek, wtedy okładają cię ze wszystkich stron. Byliśmy już – jako Magazyn DGP – i lewakami, i konserwą. Teraz szacowny „Tygodnik Powszechny” zakwalifikował nas do antyislamskich oszołomów. W swoim ostatnim wydaniu zamieścił tekst „Uchodźcy z niemieckiego raju” Ewy Wanat, byłej naczelnej radia Tok FM i RDC, która „weryfikuje” rozmowę Magdaleny Rigamonti z Mayą Paczesny, opublikowaną w Magazynie DGP 7 lipca br. Polka mieszkająca przez sześć lat w niemieckiej miejscowości Rupprechtstegen opowiedziała, jak wyglądają kulisy przyjmowania imigrantów i uchodźców przez Niemcy.
Zawsze uznawaliśmy, że medialne spory są niezbyt interesujące dla czytelników, ale tym razem postanowiliśmy zareagować. Jesteśmy przekonani, że publikacja „Tygodnika Powszechnego” jest efektem szerszego zjawiska – podważania faktów i manipulowania treściami, jeśli nie odpowiadają one poglądom redakcji. W ten też sposób „zweryfikował” rozmowę Magdaleny Rigamonti „Tygodnik Powszechny”. W dodatku kuriozalna to metoda, bo indywidualną opowieść naszej rozmówczyni redakcja weryfikuje indywidualną refleksją dziennikarki.
Może jesteśmy trzydzieści lat za innymi, a może dziesięć przed, ale mamy przekonanie, że medium ma być platformą wymiany poglądów, a nie publikowania jedynie słusznych, obojętne z której strony. I tego się będziemy trzymać.

Andrzej Andrysiak

Reklama

Redaktor odpowiedzialny za Magazyn DGP

Ewa Wanat zaczyna swój tekst w „Tygodniku Powszechnym” tak: „Wyniosłam się stąd, bo w mojej wiosce uchodźcy brudzili, kradli, straszyli turystów, a Niemcy podpalali domy azylanckie – mówiła Polka w głośnym wywiadzie dla »Dziennika Gazety Prawnej«. Sprawdziłam. Zgadza się tylko to, że Polka się wyniosła”.
Dalej pojawia się lista zarzutów:
- Maya Paczesny nie zna niemieckiego, więc jak niby mogła wiedzieć, co myślą mieszkańcy
- Paczesny wcale nie została zmuszona do sprzedaży hotelu na ośrodek azylancki
- Ceny nieruchomości w tamtej okolicy nie spadły i w Rupprechtstegen nie ma problemu ze sprzedażą nieruchomości
- Paczesny przejęła dom już po remoncie, a nie przed
- Dom stoi przy bardzo ruchliwej drodze, którą przejeżdża pięć tysięcy samochodów dziennie, dlatego pomysł uruchomienia hotelu się nie udał, a nie z powodu uchodźców
- Liczba turystów w miejscowości nie zmalała
- To nieprawda, że knajpy w Rupprechtstegen mają kłopoty z powodu braku turystów
- Dom nie jest pilnowany przez ochroniarzy
- To nieprawda, że było 600 podpaleń
- Wanat cytuje ojca Paczesny, który twierdzi, że Jest wściekły, bo ma w tej okolicy jeszcze jeden dom i wstydzi się teraz pokazać sąsiadom. – Wszystko, co mówiła moja córka w wywiadzie, to bzdura.
- W Rupprechtstegen nikt nie ma nic przeciwko uchodźcom.
Widziała pani ostatnie wydanie „Tygodnika Powszechnego”?
Maya Paczesny: Widziałam. Tam nawet zdjęcie się nie zgadza. Na tym głównym nie jest, jak podpisano, Rupprechtstegen, a miejscowość Hartenstein, położona kilka kilometrów dalej.
To odnieśmy się do zarzutów Ewy Wanat. Mówi pani po niemiecku?
Mówię. Jestem po tzw. zerowej klasie licealnej, w której wykładowym był niemiecki, 20 godzin tygodniowo. A kiedy przyjechałam do Niemiec, przez kilka miesięcy jeździłam codziennie do Norymbergi na konwersacje, od godz. 9 do 15, żeby od razu wejść w język.
Mieszkałam w Rupprechtstegen bez przerwy przez ponad sześć lat. Załatwiałam sprawy w urzędach, bankach, na policji, w sklepach, rozmawiałam z agentami nieruchomości, architektami, nadzorcami budowlanymi, urzędnikami z urzędu do spraw uchodźców. Nieraz też z komendantem policji, kiedy prosiłam o pomoc, bo baliśmy się, że skoro spalono dom azylancki w Vorrze, kilka kilometrów od nas, to i nasz mogą podpalić.
„Po półtora roku policja złapała właściciela i pracownika firmy, która dom remontowała i nie skończyła go w terminie. Firmie groziła kara finansowa. Podpalili więc dom i podrzucili policji fałszywy trop. Co ciekawe, właściciel firmy też był uchodźcą, z Bałkanów. Kara doprowadziłaby go do bankructwa” – to Ewa Wanat.
Jakiż wspaniały finał sprawy: żadni Niemcy, żadna Pegida, tylko uchodźca z Bałkanów! Pilnowaliśmy naszego domu dzień i noc, stały radiowozy i też pilnowały. Na szczęście, bo jestem w stanie sobie wyobrazić, że gdyby doszło do podpalenia, to po dwóch latach śledztwa mogłoby się okazać, opinia publiczna mogłaby usłyszeć, że sami sobie swój dom podpaliliśmy albo że mieliśmy np. niesprawną instalację elektryczną. Ciekawi mnie, czy Ewa Wanat sprawdziła firmy ubezpieczeniowe ubezpieczające w tamtym czasie domy dla uchodźców bądź domy, które miały podpisane rządowe kontrakty. Oprócz bodajże dwóch, wszystkie wycofały się z takich ofert, bo uznały ryzyko za zbyt duże. Dostałam kilka razy decyzję odmowną. A te dwie firmy, które oferowały ubezpieczenie, życzyły sobie jakieś ogromne sumy. Czy pani wie, że po podpaleniu domu w Vorrze na miejsce zjechało wojsko, płetwonurkowie, helikoptery, rozesłano listy gończe, a policja cały czas patrolowała okolice? Przed naszym pustym hotelem stali tydzień. A zaraz po podpaleniu władze zorganizowały propagandowy wiec, manifestację, nie wiem jak to nazwać. Zwozili ludzi autokarami – Niemców, nie uchodźców – i ci Niemcy trzymając się za ręce mówili, że witają azylantów. W szkołach dzieci na prześcieradłach malowały kolorowymi literami, że uchodźcy też potrzebują przyjaciół.
To jeszcze raz powiem: ludzie we wsi, w której pani mieszkała, powiedzieli Ewie Wanat, że nie zna pani niemieckiego.
Nie ludzie we wsi, tylko jeden człowiek, Polak, nazywany przez nas Józiem Volsksdeutchem, mówiący lepiej po polsku niż po niemiecku, z którym jeśli rozmawiałam, to rozmawiałam po polsku.
Twierdzi, że mówiła pani co najwyżej „Grüß Gott”.
Nie mówię do ludzi na ulicy „Szczęść Boże”, nie jestem aż tak religijna.
A z innymi sąsiadami po jakiemu pani rozmawiała?
Z innymi na początku po niemiecku. Jednak ostatnie dwa lata, na znak buntu, mówiłam tylko po angielsku. Przestaliśmy utrzymywać zażyłe relacje z sąsiadami z okolicy z prostego powodu. Opowiem pani kilka zdarzeń. Remontowaliśmy dom. Umówiliśmy się z elektrykiem, przyszedł sprawdzić, bo miał robić instalację elektryczną. Chodził, oglądał, komentował, ustalał. Poszedł. Wieczorem wysłał do nas faks, że dla naszego dobra poinformował odpowiedni urząd w Monachium, bo zaniepokoiły go dziury w ścianach i jakieś odwierty. Ściągnął na nas kontrolę budowlaną. Potem się okazało, że chodziło o dziurę w ściance działowej. A jeszcze później usłyszeliśmy, że poczuł się zmuszony do poinformowania urzędu, bo jesteśmy Polakami, a Polacy najpewniej nie znają budowlanych standardów w Niemczech. Innym razem przyszła sąsiadka. Obok pieca, który nie był jeszcze używany, stały robotnicze buty. Postawiłam je tam po prostu. Po dwóch dniach spotkałam ją na ulicy i usłyszałam, że ona zadzwoni na policję, bo w Niemczech się butami nie pali. Albo: kupiliśmy pick-upa, żeby mieć czym przywozić materiały budowlane i wywozić gruz. Mąż wywoził ten gruz na miejsce specjalnie wyznaczone na ten cel przez gminę. Pojechał, podchodzi starszy pan i pyta, czy mąż jest z Polski, bo zauważył chyba numery rejestracyjne. Mąż odpowiada zgodnie z prawdą, że tak, i słyszy, że to jest miejsce na gruz tylko z tej gminy, nie można go przywozić z Polski. Ręce nam opadły. Okazało się, że ludzie, którzy do nas przychodzili, sąsiedzi ze wsi, z gminy, z okolicy, nie robili tego z dobrym nastawieniem, tylko sprawdzali, czy aby na pewno nie łamiemy prawa, bo przecież jesteśmy obcy, nie znamy się, więc na pewno robimy coś źle.
Nie była pani przewrażliwiona?
Na początku byłam nastawiona do wszystkich dość euforycznie. Szybko jednak musiałam zweryfikować nastawienie. Pamiętam, jak pojechałam do banku zapłacić podatek od nieruchomości. Pytam panią w banku, jaka jest procedura, tłumaczę, że nie mam niemieckiego paszportu, tylko polski, a ona patrzy na mnie ze zdziwieniem i mówi: ale żeby płacić podatek od nieruchomości, to trzeba mieć nieruchomość, a ty jesteś przecież Polką. Potem, kiedyś już po podpisaniu kontraktu z rządem niemieckim znowu byłam w banku, rozmawiał ze mną kierownik oddziału, bo to była duża transakcja. W pewnej chwili ten człowiek mówi do mnie: ale jak to się stało, że ty, Polka, masz taki wielki hotel i do tego jeszcze kontrakt z rządem? Pytam więc Ewę Wanat, czy to jest przejaw niemieckiej otwartości na innych?
Widzi pani, jak wyglądam, mam jasne, krótkie włosy, jasną karnację, ubieram się na sportowo, mogłabym uchodzić za Niemkę. Pewnego dnia pojechaliśmy załatwić jakieś sprawy. Mąż wszedł do sklepu, ja spacerowałam z psem. Podeszła starsza pani i zapytała o drogę, na co zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że nie wiem, nie jestem stąd i usłyszałam: o Boże, dziecko, to ty też nie jesteś z Niemiec. Starsza pani się załamała, że ja też nie jestem Niemką.
„Rząd niemiecki podobno zaczął zmuszać właścicieli dużych domów do sprzedaży lub wynajęcia ich na ośrodki dla uchodźców. Paczesny twierdzi, że sama również została zmuszona do sprzedaży wymarzonego hotelu na ośrodek azylancki. Nie precyzuje, kto ją do tego zmusił” – to Ewa Wanat w swoim tekście. Kto panią zmusił?
Sytuacja, jaka zaistniała w Niemczech, i polityka rządu niemieckiego. Oczywiście byłam wolnym człowiekiem, mogłam otworzyć hotel w Rupprechtstegen i zbankrutować. Jednak, jak trafnie zauważyła Ewa Wanat, za chwilę w tej wsi będzie więcej uchodźców niż dotychczasowych mieszkańców. Kto przyjedzie do takiego hotelu?
Dlaczego turystom mieliby przeszkadzać uchodźcy?
A dlaczego ceny nieruchomości w tamtej okolicy spadły, dlaczego za nasz dom, 2 tys. mkw. powierzchni, do tego wyremontowany, agencje nieruchomości oferowały mniej niż za domek jednorodzinny w Polsce? Dlaczego agenci nieruchomości mówili, że tu żaden hotel nie powstanie? Bo wiedzieli, że w sąsiedztwie jest dom azylancki, w którym mieszka kilkudziesięciu uchodźców. Kiedy zrozumieliśmy, że nie ma sensu otwierać hotelu, postanowiliśmy wystawić nasz budynek na sprzedaż.
Za dwa miliony euro – tak pisze Wanat, powołując się na informacje od jednego z pani sąsiadów.
Szybko jednak agenci nieruchomości uświadomili nam to, że ceny w okolicy spadły. Zresztą o tym spadku cen mówi również burmistrz Rupprechtstegen w tekście w „Tygodniku Powszechnym”. Ba, te domy stały się praktycznie niesprzedawalne, bo trudno o kupca na dom w miejscowości, w której połowę mieszkańców stanowią uchodźcy. Zrozumieliśmy, że budynek, w który włożyliśmy masę pieniędzy, który był praktycznie przygotowany, żeby otwierać w nim hotel, jest bezwartościowy. Zresztą, jak słusznie zauważa ktoś w tekście Ewy Wanat: „Tu prawie nie ma młodych ludzi, sami starzy, w większości domów mieszka jedna osoba. Jedyne dzieci to te azylanckie”. Domy można kupić za bezcen, problem w tym, że nikt ich nie chce kupować. Uświadomiliśmy sobie, że my w naszym możemy jedynie mieszkać.
Ewa Wanat pisze o tym już funkcjonującym w Rupprechtstegen domu azylanckim.
Opowiada o dziewczynce, która się świetnie uczy, i jej rodzinie, i o tym, że wszystko jest OK, a przytakuje jej pani Winkler z naszej wsi. Czekałam tylko, aż Ewa Wanat napisze, że wśród uchodźców są głównie prawnicy i lekarze, którzy w kilka miesięcy uczą się niemieckiego. I tak mi ten tekst wyglądał, jakby został napisany na zamówienie jakiegoś berlińskiego urzędu ds. propagandy, bo w tych tekstach propagandowych zawsze słyszy się o dziewczynce z Syrii albo innego kraju, która chce być lekarzem, świetnie się uczy, a jej rodzina jest wspaniała. Podobna historia często przewija się w mediach niemieckich, zmienia się tylko imię dziewczynki. Proszę pamiętać, że rodzice dziewczynki od ponad dwóch lat mieszkają w Rupprechtstegen, nie pracują, są utrzymywani przez państwo i to też w ludziach budzi bunt. Chociaż, skoro teraz Angela Merkel ogłosiła, że chce po raz czwarty startować w wyborach, to będzie musiała i Niemcom dać jakąś kiełbasę wyborczą. Ruszą inwestycje, budowy, ludzie będą mieli pracę i znowu w Aldim zostaną uruchomione cztery kasy, i kolejki staną na cały sklep. Tak było przed poprzednimi wyborami. Będą mieli pracę, więc nic złego nie powiedzą. Z drugiej strony uchodźcy w Niemczech to jest ogromny biznes, przy którym pracuje wielu Niemców.
Ewa Wanat pisze, że pan Ewald, pani sąsiad z Rupprechtstegen, uważa, że przejęła pani ten dom od swojego ojca, po remoncie, prawie gotowy do użytkowania.
Proszę, tu są zdjęcia. Tak wyglądał hotel gotowy do użytkowania.
Maya Paczesny pokazuje mi pliki, na których widać kolejne pomieszczenia. Mówi o tym, że budynek został sprzedany jej rodzicom z potężnym felerem prawnym, bo okazało się, że ściana ziemna, rodzaj góry stojącej tuż za domem, uniemożliwia funkcjonowanie tego domu. Nikt o tym nie powiedział przed dokonaniem transakcji.
Mówiłam o tym pani podczas naszej poprzedniej rozmowy. Sąsiedzi nie wierzyli, że my z tą miną sobie poradzimy. I tu chciałabym się chwilę zatrzymać. Zdecydowałam się pani opowiedzieć o tym, co spotkało mnie w Niemczech, jak zmieniał się ten kraj na moich oczach, jacy okazali się Niemcy. Chciałam wówczas jednak oszczędzić rodzicom opowiadania o ich porażce, ale skoro zostałam wywołana do odpowiedzi przez oszczerstwa pana Ewalda, to muszę to teraz wyjaśnić.
Moi rodzice kupili ten hotel w 2007 r., a nie jak pisze pani Wanat sześć lat temu. Podobnie jak my, chcieli go wyremontować i cieszyć się wspaniałą inwestycją. Niestety nie znają niemieckiego i szukając płatnej pomocy, skorzystali z pomocy pana Ewalda, człowieka, który w 1989 r. przyjechał tam z Bytomia, z którym i moi rodzice, i ja rozmawialiśmy po polsku. W tekście „TP” chwali się, że był ich tłumaczem. Pomagał im tak sumiennie, że ponieśli ogromną klęskę. Wszystkie instalacje, wylewki były do poprawy. Tak tłumaczył przepisy budowlane, że wszystko zakończyło się zamknięciem budowy przez nadzór budowlany, karami finansowymi i nakazami zrobienia nowych planów. Ogromna klęska. Moi rodzice uciekli z Niemiec, zostawili dom. Stał tak prawie rok, opuszczony, porzucony, z ogromną liczbą błędów budowlanych, wykonawczych, więc opowiadanie o prawie skończonym budynku to brednie. Ojciec ostrzegał mnie, że to bagno, żebym nie jechała do Niemiec, nie starała się tego ratować. Próbował mnie przekonać, byśmy sprzedali hotel, uwolnili się od niego, a on nam pomoże zbudować dom w Polsce. Nie chciałam, czułam, że tam w Szwajcarii Frankońskiej jest potencjał, jest jak w raju, że zrobię hotel pełen turystów. I wszystko się udało, oprócz tego, że szybko się przekonałam, że turystów tu nie będzie, a domu z przeznaczeniem na hotel też nikt nie kupi.
A nie z tego powodu, że dom, którego była pani właścicielką, stoi tuż przy drodze krajowej nr 2162, jak pisze Ewa Want? W ciągu doby przejeżdża nią pięć tysięcy samochodów, co znacznie przekracza bawarską średnią, a droga pozbawiona chodników i poboczy jest bardzo niebezpieczna dla rowerzystów i pieszych?
Cytuje pani fragment tekstu, który świadczy o tym, jakby Ewy Wanat tam nie było. Przy naszym domu są chodniki, i to po obu stronach drogi. Wanat przez kilka dni penetrowała okolice i tego nie zauważyła. Nie zauważyła też, że nasz dom jest intensywnie pomarańczowy, bo kilka razy w tekście mówi o żółtym domu. Nawet ludzie w okolicy nazywali go Pomarańczowym Domem. Nie zauważyła też, że naprzeciwko naszego domu jest budynek ochotniczej straży pożarnej. Nie zauważyła, bo moim zdanie jej tam nie było. Dlaczego mielibyśmy się bać podpaleń, skoro obok nas jest straż pożarna.
Dlaczego?
Bo oni zbierali się tylko wtedy, kiedy pojawiała się informacja o pożarze. Kiedy też przeczytałam, że w Rupprechtstegen jest niebezpiecznie dla rowerzystów, to można pojechać, sprawdzić – po drugiej stronie rzeki jest piękna trasa rowerowa. Tyle że latem 2015 r. nie widziałam już tam turystów na rowerach, jedynie uchodźców.
„I jak na drogę prowadzącą środkiem raju jest wściekle głośna. W dzień i w nocy. Nie bardzo mogę sobie wyobrazić sielskie wieczory na tarasie z lampką wina w dłoni, które planowała w tym miejscu bohaterka wywiadu”.
To też fragment tekstu. Gdyby pani Wanat naprawdę spędziła tam chociaż jeden wieczór, może zauważyłaby magię tego miejsca. A ja nie planowałam sielskich wieczorów z lampką wina w dłoni, tylko niejeden taki wieczór spędziłam, oglądając gwiazdy. Wieczorem w zasadzie ruch zamiera, nie jeżdżą samochody. Zresztą turyści nie mieliby gdzie tam nocować, w Ruppertstegen nie ma żadnych kwater, motelu, hotelu, tylko dom dla uchodźców.
Przejeżdża pięć tysięcy samochodów dziennie?
Autorka przeczytała to chyba w statystykach na temat gminy. Kilka kilometrów dalej od naszego byłego domu jest miejsce, w którym stoi fabryka, i tam do niej jeździ dużo samochodów, ale nie przejeżdżają one obok naszego domu, dojazd jej inną trasą. Obok naszego domu jeździli głównie turyści, bo ta trasa jest oznaczona na mapach kolorem zielonym jako widokowa. Problem w tym, że tych turystów było coraz mniej.
Ewa Wanat pisze, że sprawdziła i liczba turystów nie zmalała.
W statystykach. A my tam byliśmy na co dzień i widzieliśmy, że wcześniej były tłumy, a w 2014 i 2015 r. nie było prawie nikogo.
Pisze o knajpie na skraju wsi zamkniętej tylko na jakiś czas z powodu choroby właścicieli.
Od dawna jest zamknięta. Nie pamiętam, żeby od 2009 r. była choć raz otwarta. Właścicielka rzeczywiście jest chora, ale nie ma też żadnych chętnych, którzy poprowadziliby ten interes.
Za to przy dworcu działa świetnie prosperująca. „Właściciel jest bardzo zadowolony z sezonu – ciągły ruch. Świetny interes”.
Gdyby Ewa Wanat tam była, to wydaje mi się, że by napisała, że ta knajpa mieści się w wagonie kolejowym i nie jest nowa, może jest nowy właściciel. Wie pani, co się stało z poprzednim? Ten wagon postawiła gmina, bo wszystkie knajpy się pozamykały. Długo szukano najemcy. Wiem, że ajentowi knajpy mieszczącej się w zamku w Hartenstein postawiono warunek, że jeśli chce dalej prowadzić swoją knajpę, musi też wziąć w ajencję wagon w Rupprechstegen. Wziął, ale kiedy wyjeżdżaliśmy, to skarżył się, że nie ma klientów, że musi się od tego uwolnić. Rozumiem, że teraz zajmuje się tym ktoś inny. Nie wiemy, bo na szczęście nie ma nas tam od ponad roku.
Mówiła mi pani, że kiedy sprzedaliście dom, nieruchomości pilnował ochroniarz z karabinem.
Kiedy byliśmy tam w czerwcu tego roku, przed domem stał ochroniarz z bronią. Obawiano się podpalenia.
Powiedziała pani, że spłonęło 600 domów, Ewa Wanat pisze, że 95.
Ewa Wanat mówi o statystykach. A my słyszeliśmy co chwilę o podpaleniach, o tym, że w sumie było 600 podpaleń.
„Teraz jest tam tylko »zaspana ochroniarka« w pokoju z napisem Security”.
Czytałam. Nie było mnie tam od czerwca. Jednak nie zastanowiło pani, po co ochrona w pustym domu, w wioseczce maleńkiej, malowniczej, bezpiecznej, kochającej uchodźców?
W tekście wypowiada się pani ojciec. „Jest wściekły, bo ma w tej okolicy jeszcze jeden dom i wstydzi się teraz pokazać sąsiadom. – Wszystko, co mówiła moja córka w wywiadzie, to bzdura – twierdzi. Nie wie, dlaczego to zrobiła. Co jest więc prawdą w tym wywiadzie?”.
Mama mi przekazała, że dzwoniła do nich jakaś dziennikarka i że ojciec nie chciał rozmawiać. Mój ojciec włożył w to miejsce bardzo dużo serca, pieniędzy i pracy, a wiele stracił. W wywiadzie, którego pani udzieliłam latem, nie mówiłam o moich rodzicach, bo chciałam chronić ich prywatność. Mój ojciec od dawna nie jeździ do Rupprechtstegen, bynajmniej nie z tego powodu, że udzieliłam pani wywiadu i on się teraz wstydzi pokazać sąsiadom. Moi rodzice też zdają sobie sprawę, że nie było innego wyjścia, jak sprzedać dom na hotel dla uchodźców. Tylko że my długo nie chcieliśmy dopuścić do siebie tej myśli. Skończyliśmy remont. To był 2012 r., początek 2013 r. Wystawiliśmy dom na sprzedaż, wstawiliśmy ofertę do agencji nieruchomości. I jako pierwsi, za pośrednictwem tej agencji, zgłosili się do nas urzędnicy z urzędu ds. uchodźców z propozycją, byśmy wynajęli nasz hotel uchodźcom.
Kto to był?
Dwóch urzędników z Norymbergi. Przyjechali, obejrzeli cały budynek, byli bardzo zadowoleni, mówili, że hotel jest super i świetny. Tłumaczyli, że budynek tak dobrze odremontowany, przystosowany, w takiej klasie nadaje się na dwudziestoletni kontrakt z rządem, czyli dwa miliony euro.
Chcieli to kupić za tyle?
Nie, wynająć. Wynajęcie na dwadzieścia lat, po wysokich hotelowych stawkach, to właśnie dwa miliony euro. Odmówiliśmy.
Dlaczego?
Łudziliśmy się, że jeszcze jest szansa na sprzedaż prywatnym podmiotom, które nie będą miały planu zrobienia domu azylanckiego. Ogłoszenie dalej wisiało, my pojechaliśmy na chwilę do Polski. Z przyzwyczajenia czytałam lokalne wiadomości w internecie. Któregoś dnia patrzę, a tu artykuł ze zdjęciem naszego domu o tym, że będzie w nim dom azylancki. Jest podany nasz adres, data, informacja, że wprowadza się tu 50 uchodźców. Ten artykuł jest na jeszcze stronie. Proszę spojrzeć. (Maya Paczesny pokazuje wydruk) Następnego dnia rano pojechaliśmy do Rupprechtstegen. Zastanawialiśmy się, czy podać burmistrza do sądu, że rozprzestrzenia nieprawdziwe informacje. Wiedzieliśmy, że opinia publiczna została wprowadzona w błąd z premedytacją.
Po co?
Zdawaliśmy sobie sprawę, że skoro taka informacja poszła w mediach, to nasz dom jest pierwszy na liście do podpalenia. Zresztą zaraz szybko został oznaczony na mapie Google jako dom dla uchodźców. Wtedy też zrozumieliśmy, że czego byśmy nie zrobili, jak nie zapewniali sąsiadów, że nie chcemy, żeby nasz hotel stał się domem dla uchodźców, to i tak nic nie wskóramy, bo oni już wiedzą swoje, bo skoro napisano to w lokalnej gazecie, to musi o tym wiedzieć burmistrz, więc to prawda. Ten artykuł pojawił się nie tylko w internecie, ale też w papierowym wydaniu, na pierwszej stronie. Od tamtej pory, przez dwa lata, do jesieni 2015 r., do wpłynięcia pieniędzy ze sprzedaży na nasze konto, bez przerwy pilnowaliśmy domu. Zamontowaliśmy atrapy kamer, kupiliśmy lampy imitujące światło włączonego telewizora.
Dlaczego nie prawdziwe kamery?
Bo to w Niemczech nie jest takie proste. Kiedy zamontowaliśmy atrapy, dostaliśmy pismo, że na monitoring musi wydać zgodę rząd landu i trzeba go zdjąć, inaczej czeka nas bardzo wysoka kara finansowa. Potem sprawdziłam, że według niemieckich przepisów monitoring można mieć, nie można tylko publicznie udostępniać zapisu z kamer.
Dlaczego zdecydowaliście się w końcu sprzedać dom na hotel dla uchodźców?
Już mówiłam, nie było innego wyjścia. Oszczędności naszego życia władowaliśmy w ten budynek, gdybyśmy go sprzedali na wolnym rynku, nie kupilibyśmy za te pieniądze nawet małego mieszkania gdzieś w Polsce, w małym mieście. Musieliśmy się od tego uwolnić. Na hotel nie mogliśmy sprzedać, na dom do mieszkania to miejsce jest za duże i za drogie w utrzymaniu. Jedyną wartość ten dom miał, jeśli sprzedałoby się go jako biznes.
Jaki biznes?
Azylancki. Proszę pamiętać, że rząd niemiecki z przyjmowania azylantów uczynił biznes. Biznes w obsłudze, remontach, w wynajmie. Ludzie, którzy w tym biznesie funkcjonują, świetnie sobie radzą. Zdjęliśmy więc ogłoszenie z agencji nieruchomości, skontaktowaliśmy się z urzędnikami z urzędu ds. uchodźców i powiedzieliśmy, że chcemy rozmawiać o kontrakcie. Uzgadnialiśmy z urzędnikami kolejne formalności, jednak okazało się, że władze naszej gminy za wszelką cenę nie będą chciały dopuścić do tego, by w Rupprechtstegen powstał kolejny dom dla uchodźców.
Ewa Wanat pisze, że w Rupprechtstegen nikt nie ma nic przeciwko uchodźcom.
Widziałam, że w tym artykule cytuje burmistrza Hartenstein, Wernera Woltera. Ciekawi mnie, dlaczego w tekście nie ma informacji, ilu radnych gminy było za powstaniem domu azylanckiego w naszym hotelu. Odpowiem pani: nie ma, bo to by nie pasowało do tezy, że Niemcy są otwarci, przyjaźni innym. Wszyscy urzędnicy, łącznie z burmistrzem, byli przeciwko. Wszyscy! I to na dwóch głosowaniach.
Procedura jest taka, że podpisuje się umowę przedwstępną z rządem niemieckim na otworzenie domu dla uchodźców, po czym władze lokalne muszą się zgodzić na zmianę przeznaczenia budynku. Taką umowę podpisaliśmy w maju 2015 r. Było przeznaczenie na hotel, a musiała być zgoda na przeznaczenie na dom dla uchodźców. Wszyscy przedstawiciele gminy głosowali przeciwko. Jednogłośnie.
Ilu było tych przedstawicieli?
Chyba czternastu. To są oficjalne informacje, publiczne, dostępne w gminie Hartenstein, pod którą podlega wieś Rupprechtstegen. Agentka nieruchomości powiedziała nam wtedy, żebyśmy sprzedali nasz dom za te grosze, które nam proponuje, bo zezwolenie na dom azylancki nie przejdzie nigdy. Usłyszałam: tutaj nikt nie chce uchodźców. Mam znajomych w gminie, oni nigdy nie pozwolą, żeby w tym domu zamieszkali uchodźcy. Po miesiącu urząd wojewódzki znowu zwraca się do gminy i prosi, by przedstawiciele władzy się zebrali i zagłosowali w sprawie przeznaczenia naszej nieruchomości. I znowu jednogłośnie głosują przeciwko domowi dla uchodźców. To już lato 2015 r. My jesteśmy załamani, dom jest bezwartościowy. Co z tego, że mamy kontrakt, jak nie mamy zgody, żeby w naszym domu mieszkali uchodźcy. Do tego wiemy, że nikt w okolicy nie chce uchodźców, cała rada gminy nie chce. I tak jestem zdziwiona, że w tekście w „TP” ktoś z mieszkańców otwarcie powiedział, że „autobus szkolny jest teraz przepełniony i moje dzieci nie mają już siedzących miejsc. Poza tym ktoś podebrał jaja łabędziom. Specjalnie pilnowaliśmy gniazda nad rzeką. Tak się cieszyliśmy, że będą małe, aż którejś nocy jaja zniknęły. Oczywiście nie mam pewności, że to uchodźcy, a nie lisy, no ale jednak stało się”.
Dlaczego się pani dziwi?
Bo to mogłoby być potraktowane jako mowa nienawiści, a za mowę nienawiści się płaci. Tak naprawdę wielu Niemców nie akceptuje uchodźców, o czym świadczą nie tylko głosowania w radzie gminy. Ewa Wanat pojechała tam na chwilę i przedstawiono jej piękny świat, życie w symbiozie z uchodźcami. Zapewniam, że spacer przez miejscowość i porozmawianie z kilkoma mieszkańcami to nie to samo, co życie na co dzień.
Wie pani, wtedy, kiedy rada gminy głosowała przeciwko powstaniu w naszym domu miejsca dla uchodźców, byłam pewna, że zbankrutujemy. No, ale wtedy objawiła się silna demokracja niemiecka. Przyszło pismo z Berlina, nie pamiętam z jakiego urzędu, bo zostawiłam ten dokument nowym właścicielom, ale wynikało z niego, że władze w Berlinie guzik obchodzi zdanie rady gminy, zdanie mieszkańców. Nie jest też ważne, co w regionie myślą ludzie na temat kolejnego domu azylanckiego. Decyzją najwyższych władz dom dla uchodźców w Rupprechtstegen, w naszym pomarańczowym domu, ma być i koniec. W piśmie jest napisane, że decyzja jest ostateczna i nie podlega odwołaniu.
Idę więc z tym pismem do agenta. I nasza nieruchomość została sprzedana w tydzień, właścicielowi, który już miał kilkanaście domów azylanckich.
„Był raj, jest śmietnisko” – taki tytuł miał wywiad z panią.
I to jest tytuł, który oddaje sedno sprawy w sensie dosłownym i metaforycznym. Kiedyś nikt nie rzucał śmieci na ulicę, nikt nie wyrzucał z okna samochodu toreb z McDonald’sa, nie porzucał ukradzionych rowerów, nie kradł ozdób z ogródków, doniczek z okien. Życie się toczyło, była nadzieja na to, że można tam żyć, robić coś przyjemnego, rozwijać się. W Polsce są brudniejsze miejsca niż w Rupprechtstegen, ale to nie oznacza, że polityka rządu, która doprowadziła do powstania domów dla azylantów w takich wioseczkach, nie zniszczyła tego raju, tego ładu, który tam panował.
Dlaczego pani nie chciała rozmawiać z Ewą Wanat?
Jedyne, co znalazłam na FB, to wiadomość w zakładce „inne”. Brzmiała tak: „Dzień dobry Pani, jestem dziennikarką i piszę teraz w Niemczech książkę »Życie z Innym« o plusach i minusach wielokulturowego społeczeństwa na przykładzie Niemiec. Czytałam wywiad z panią w Dzienniku i chciałabym z Panią o tym porozmawiać. Czy mogłabym do Pani zadzwonić, żeby zadać Pani parę pytań? Pozdrawiam Ewa Wanat”.
Poczytałam w internecie o Ewie Wanat. O jej rowerowych jazdach zakończonych na komendzie. O tym, że jej praca kończyła się głośnym zwolnieniem. Obejrzałam jej występy na marszach KOD-u. Wywiady. Uznałam, że jest zwykłym aparatczykiem, piszącym na zlecenie pod tezę. Nie jestem ani politykiem, ani dziennikarzem. Ja opowiedziałam jedynie swoją historię.