Jesienią tego roku, równolegle do nacisków na PolskęPE skutecznie blokował propozycje deputowanego Zielonych, które miały wprowadzić więcej przejrzystości przy stanowieniu prawa unijnego (konkretnie pomysły Svena Giegolda). Ich celem było wyciągnięcie procesu legislacyjnego z szarej strefy. By nie pojawiały się więcej oskarżenia – często uzasadnione – o przygotowywaniu regulacji pod wielkie koncerny i lobbystów, a nie dla obywateli.
Nawet najwięksi entuzjaści federalizmu wskazują, że w działaniu unijnych instytucji coś jest nie tak. Uchwalane prawo podlega niejasnej presji. Byli i obecni urzędnicy KE po zakończeniu swoich kadencji zatrudniają się w bankach (José Barroso w Goldman Sachs czy Neelie Kroes, która pracując w KE, równolegle sprawowała funkcję dyrektora spółki zarejestrowanej w raju podatkowym, a dziś jest na liście płac Merrill Lynch) albo latają samolotami, których właścicielami są dziwni biznesmeni blisko związani z Kremlem (Guenther Oettinger). Posłowie i komisarze powtarzają komunały o tym, że "Europa musi mówić jednym głosem", nie dostrzegając z perspektywy swoich szklanych biurowców źródeł kryzysu projektu wspólnotowego. Albo raczej nie chcą przyznać, że sami są jednym z nich. Nie widzą, jak bardzo społeczeństwami zaczął rządzić strach, którym doskonale zarządzają cinkciarze polityki, a nie oni. Debata o Polsce jest jednym z przejawów oderwania brukselsko-strasburskich elit od realiów. Grillowanie relatywnie słabego kraju z pewnością poprawi humor Guyowi Verhofstadtowi czy Fransowi Timmermansowi. Nie pomoże jednak zrozumieć natury problemów, które toczą Europę i Polskę.
Zresztą nie wiem, czy Parlament Europejski i Komisja chcą te problemy w ogóle zrozumieć. W DGP publikowaliśmy informacje o tym, że podejmując decyzję o wszczęciu wobec Polski postępowania w ramach procedury ochrony państwa prawa – KE nie działała na podstawie żadnej ekspertyzy prawnej. To szokujące, ale nikt w KE nie wpadł na pomysł, aby przed wytoczeniem ciężkich dział zapytać kogoś zorientowanego w temacie, o co właściwie chodzi.
Reklama
Nie rozstrzygam tutaj, gdzie i ile jest racji w sporze o trybunał. Chodzi jedynie o naświetlenie jakości procesu decyzyjnego w instytucjach, które chcielibyśmy postrzegać jako ciała kierujące się merytorycznymi argumentami, a nie socjologią zdroworozsądkową.
Zresztą w przypadku KE sama procedura jest wątpliwa z punktu widzenia prawa europejskiego. O czym też wielokrotnie pisaliśmy na łamach DGP, przedstawiając opinie służb prawnych Rady UE. Wprost jest w nich napisane, że Komisja nie może sama sobie przydzielić nowych zadań, bo jest to niezgodne z traktatową zasadą przyznania. Takim przyznaniem sobie roli nadzorczej wobec państw jest właśnie procedura ochrony państwa prawa. Podobnie jest z Parlamentem Europejskim, który wciela się w rolę recenzenta polityki demokratycznie wybranego rządu w suwerennym państwie. Grillowanie Polski przez instytucję, która sama jak ognia boi się przejrzystości – nie brzmi wiarygodnie.
Spór wokół TK jest wojną pozycyjną bez konkluzji i zwycięzcy. Przy czym pewne jest to, że ani Parlament, ani Komisja nie mogą być sędziami w tej sprawie. Nie wierzę w ich dobrą wolę. Raczej w chęć zdobycia bojem nowych uprawnień, których nikt tym instytucjom nigdy nie przyznał. Ani PE, ani KE nie odegrały znaczącej roli w kryzysie gospodarczym, migracyjnym czy też terrorystycznym. Nie da się tego przykryć debatą o Polsce czy wątpliwej jakości procedurą.