10 lat temu usłyszałam branżową anegdotę, która trochę mnie ubawiła, jednak dziś przeraża. Skąd mamy prąd? Oczywiście – z gniazdka. W sumie to prawda. Jak byłam mała, to sprawdzałam za telewizorem, gdzie jest pani, która pokazuje pogodę. Więc skąd mamy prąd? Większość z nas umiałaby odpowiedzieć na to pytanie: z węgla. I pewnie od razu by dodała, że mamy go pod dostatkiem. Więc prądu nie zabraknie. Niestety, nie jest dobrze.
A tak naprawdę powoli zaczyna być gorzej niż źle.
Pamiętacie lato 2015 r. i 20. stopień zasilania? Okazało się, że zapotrzebowanie na energię elektryczną przekroczyło wówczas możliwości wytwórcze producentów i wiele zakładów odbiorców musiało ograniczać pobór mocy (co przełożyło się na mniejszą produkcję). To było pierwsze i od razu bardzo poważne ostrzeżenie. Bo niedługo prądu może zabraknąć.
Reklama
Dlaczego? Inwestycje w nowe bloki węglowe się opóźniają, decyzję dotyczącą budowy elektrowni atomowej trzeba włożyć między bajki, bo PGE likwiduje właśnie spółkę przeznaczoną dla tego przedsięwzięcia (które swoją drogą nawet nie ruszyło, a pochłonęło kilkaset milionów złotych). Nastał zły czas dla farm wiatrowych, bo ustawa odległościowa (zwana złośliwie antywiatrakową) stanowi, że odległość farmy od zabudowań nie może być mniejsza niż dziesięciokrotność wysokości wiatraka. A to w praktyce oznacza, że niemal wszystkie istniejące farmy wymogów nie spełniają, więc nie mogą być rozbudowywane. Nowe zaś nie mają gdzie stanąć. Nie mamy też morskich farm wiatrowych, choć cały czas o nich mówimy. Nie wierzymy także za bardzo w słońce i panele fotowoltaiczne oraz energetykę wodną – choć oczywiście trochę tego mamy.
Z drugiej strony, jak mamy wierzyć, skoro rząd funduje nam takie przepisy, że bycie prosumentem, czyli jednocześnie producentem i konsumentem, energii elektrycznej nie jest motywujące (zdaniem resortu energii prosument nie powinien zarabiać na produkowanej energii, tylko po prostu wpuszczać ją do sieci i ewentualnie liczyć na rabat za prąd).
Kłopoty mamy też z kopalniami – część wydobywających węgiel kamienny musimy zamknąć, a nowe nie powstają. Podobnie jest z odkrywkami węgla brunatnego – stare się kończą, a nowych brak. W 2017 r. przestanie działać kopalnia i elektrownia Adamów należąca do PAK (koniec złoża węgla). A kopalnia Konin, należąca do tej samej grupy, nie może ruszyć z nową odkrywką Ościsłowo dla bloków Pątnów, bo resort rolnictwa odmawia niezbędnej do tego decyzji o odrolnieniu gruntów. Z kolei PGE, której kończy się węgiel w odkrywce Bełchatów, wciąż nie podjęła decyzji o tym, gdzie i kiedy, a przede wszystkim czy w ogóle uruchomi kolejną odkrywkę węgla brunatnego.
Politycy podkreślają rolę węgla. Podczas barbórki premier Beata Szydło mówiła, że „nie będzie silnej gospodarki bez silnego górnictwa”. O roli węgla, a nie „jakichś wiatraków”, w energetyce mówił też prezydent Andrzej Duda, który przy okazji Dnia Górnika odwiedził lubelską Bogdankę. A tu antywęglowa Unia robi nam prezent na Mikołaja. Polski rząd od miesięcy pracuje nad rynkiem mocy, który pozwoliłby nam na płacenie określonym elektrowniom za gotowość pracy na wypadek, gdyby zapotrzebowanie na prąd wzrosło. Oczywiście chodziłoby o elektrownie węglowe – to wsparcie przełożyłoby się również po części na górnictwo, które z energetyką żyje w symbiozie (choć to czasem bardziej szorstka przyjaźń, gdy energetyka stale musi ratować kopalnie). Tymczasem Bruksela spłatała nam figla i w opublikowanym właśnie pakiecie zimowym (projekty dyrektyw tworzących nowy unijny rynek energii) znalazł się nowy limit emisji dwutlenku węgla: 550 g/kWh. Problem w tym, że nawet najnowocześniejsza elektrownia węglowa nie ma szans na tak niską emisję tego gazu cieplarnianego. Za to normy te spełnią bloki gazowe, których my praktycznie nie mamy. To stawia pod znakiem zapytania polski rynek mocy oparty na węglu i inwestycje w takie źródła, jak nowy blok elektrowni Ostrołęka, który wspólnie mają budować Energa i Enea.
W 2011 r. eksperci Fundacji na rzecz Energetyki Zrównoważonej (FNEZ) wykonali symulację rynku energetycznego do 2030 r. z uwzględnieniem mocy węglowych, które zostaną wyłączone z powodu nadmiernego wyeksploatowania lub nie spełnią unijnych norm emisji pyłów. Wzięli też pod uwagę rządowe plany uruchamiania nowych mocy, w tym budowę elektrowni atomowej. Z analizy wynikało, że zapotrzebowanie na moc będzie się bilansować do 2022 r., a latami krytycznymi miały być 2015–2016.
Po 2023 r. blackouty, czyli braki w dostawach prądu, miały być nie do uniknięcia. – Zamiast nowych projektów mamy opóźnienia i zaniechania. Zweryfikowaliśmy nasz model, wprowadzając do niego aktualne dane. Wykreśliliśmy też moce jądrowe, bo nie wierzymy, że projekt powstanie. Wyniki nowej analizy są zatrważające – mówi Maciej Stryjecki, prezes FNEZ. – Już w 2020 r. może nam brakować w systemie ponad 2 GW mocy, w 2025 r. – ok. 7 GW, a w 2030 r. – ponad 14 GW.
Zważywszy że suma mocy zainstalowanych w systemie elektroenergetycznym to 40 GW, mówimy o ogromnych niedoborach. Do tego nasze połączenia pozwalające na import prądu z zagranicy są niewystarczające. – To gigantyczny problem dla naszej gospodarki i bezpieczeństwa kraju. Na razie nie mamy żadnego pomysłu na jego rozwiązanie. Pewną szansą może być budowa do 2030 r. 6 GW w morskich farmach wiatrowych, ale jeżeli nie zapadną szybko decyzje o uruchomieniu takich projektów, to niedobory mocy będą wielkie i nie ma żadnej możliwości ich pokrycia wyłącznie przez modernizację i budowę nowych bloków węglowych – podkreśla Stryjecki.
Zdaniem Aleksandra Śniegockiego, kierownika projektu Energia i Klimat w think-tanku WiseEuropa, do końca dekady prawdopodobieństwo blackoutu jest w Polsce niskie. – Latem 2017 r. sytuacja może być napięta, ale nasz system powinien sobie poradzić. W przeciwieństwie do 2015 r. w krytycznej sytuacji będziemy mogli skorzystać z połączenia z Niemcami, dzięki częściowemu rozwiązaniu problemu przepływów kołowych, które jak dotąd blokowały ten kierunek importu. Wyzwaniem jest zapewnienie zrównoważenia systemu po 2020 r., co wymaga podjęcia decyzji w najbliższych latach – ocenia Śniegocki.
Ale plany rządowe, inwestycje w duże elektrownie węglowe, stanęły pod znakiem zapytania po opublikowaniu propozycji Komisji Europejskiej. Alternatywą może być połączenie inwestycji w modernizację istniejących już bloków węglowych, budowę nowych elektrowni, rozwój energetyki odnawialnej oraz wdrożenie mechanizmów zarządzania popytem – by ograniczać zużycie energii w okresach szczytu.
Kiedy więc czeka nas blackout? Już w tym roku kilka razy zapotrzebowanie na energię elektryczną było wyższe niż możliwości produkcyjne, więc ratował nas import. – Grozi on nam w sytuacji niesprzyjającego zbiegu okoliczności Oto wysoka temperatura zmniejsza sprawność, a więc i moc istniejących bloków węglowych, z których każdy jest chłodzony wodą. A przy wysokiej temperaturze powietrza lub wody chłodzenie jest mniej wydajne. Dodatkowo z roku na rok mamy starsze bloki węglowe, które mogą wypaść z sytemu. Ich remonty się przedłużają, bo jak się coś zacznie naprawiać, to okazuje się, że jeszcze kilka innych usterek wychodzi na jaw i nawet planowe remonty trzeba przedłużać, co nie pozwala planować mocy w systemie – mówi DGP Wojciech Cetnarski, prezes Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej.
Wraz ze wzrostem temperatury z roku na rok rośnie też zapotrzebowanie na moc, bo mamy coraz więcej klimatyzatorów oraz klimatyzowanych powierzchni biurowych i handlowych. Natomiast import jest wciąż ograniczony. Jeżeli w jednym momencie zejdą się remonty, nieplanowane przedłużenie napraw, awaria dużego bloku oraz upały, to 20. stopień zasilania po raz kolejny jest bardzo prawdopodobny. – W wielu miejscach zrobi się ciemniej lub cieplej, czego przedsmak mieliśmy w sierpniu 2015 r. – tłumaczy Cetnarski.
Jego zdaniem powinniśmy jak najszybciej, maksymalnie w ciągu 2–3 lat, zainstalować ok. 2 GW mocy w panelach fotowoltaicznych, a w ciągu 4 lat tyle samo mocy wiatrowej. – Ale na to nie ma zgody politycznej, bo rządzący musieliby odkręcić całą negatywną narrację wokół energetyki wiatrowej – uważa Cetnarski. – W kropce są też Polskie Sieci Elektroenergetyczne. Wszystkie budowane elektrownie, które mogłyby złagodzić braki w bilansie mocy, mają opóźnienie, a poza nimi żadne większe konwencjonalne moce nie będą aktywne przed 2020 r. – wylicza. Chodzi o budowane duże bloki węglowe w Jaworznie (Tauron), Kozienicach (Enea) i Opolu (PGE).
Resort energii coraz przychylniejszym okiem patrzy więc na energetyczny program 200+, który polegałby na remoncie kotłów klasy 200 MW. – W mojej ocenie remont 20–25 bloków „dwusetek” dałby oddech na kilka lat. Ale tylko na kilka – uważa prezes PSEW.
Polska posiada potencjał rozwoju energii elektrycznej w sektorze odnawialnych źródeł energii – wynika z analizy „Integracja europejskiego rynku energii. Polska i rozwój w regionie Morza Bałtyckiego” przeprowadzonej przez Advise2Energy i Instytut Energy Brainpool na zlecenie Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej przy wsparciu Fundacji im. Heinricha Bölla.
Autorzy analizy zwracają uwagę, że zapotrzebowanie na prąd w Polsce rośnie. Dotychczas większość energii elektrycznej wytwarzano, opierając się na węglu. Jednak w ciągu najbliższych kilku lat z użytku zostaną wyłączone bloki energetyczne o mocy co najmniej 12 GW, a plany przewidują powstanie niewiele ponad 6 GW nowych mocy. Dodatkowo porozumienie klimatyczne i planowane zmiany na rynku energii będą preferować niskoemisyjne źródła. Brak znaczących inwestycji w nie może prowadzić do znaczącego ograniczenia bezpieczeństwa dostaw energii w Polsce.
– Poza olbrzymimi bezpośrednimi skutkami społecznymi blackout niesie ze sobą długotrwałą katastrofę gospodarczą. Działa prawo podaży i popytu, ceny skaczą wielokrotnie, przejściowo nasila się gospodarka wymienna. Największe straty ponosi intensywne rolnictwo (tracą takie kraje jak Polska), które po parutygodniowym blackoucie, stratach w hodowli zwierząt i uprawach, np. szklarniowych, najdłużej trzeba podnosić, a to utrudnia podniesienie całej sfery społeczno-gospodarczej. Na długo zamiera przemysł hutniczy, cementowy, bankrutują małe i średnie przedsiębiorstwa przemysłowe. Skutki ekonomiczne dla Europy są znacznie gorsze niż skutki kryzysu gospodarczego zapoczątkowanego w 2008 r. – ocenia Grzegorz Wiśniewski, prezes Instytutu Energetyki Odnawialnej.