Ani Petru, ani Kijowski nie mogą nawet marzyć, by w przyszłości ścigać się z autentycznymi liderami – jak Jarosław Kaczyński i Donald Tusk. Cokolwiek by o obydwu starych politycznych wygach powiedzieć i jakkolwiek ich oceniać, w robieniu polityki są po prostu mistrzami, i to już chyba w skali europejskiej. Mistrzostwo to obydwaj zawdzięczają jednej szczególnej cesze – autentyczności. To z niej płynie charyzma, którą obydwaj wciąż czarują swoich wyznawców i która zawsze da im dźwignię, nie tylko do istnienia w polityce, ale i do sprawowania rządu dusz.
Wiele osób żyje z polityki. Mało żyje dla niej – mawiał zmarły w poniedziałek słynny socjolog prof. Zygmunt Bauman. W pierwszą kategorię doskonale wpisali się nowi polscy szemrani liderzy – Ryszard Petru i Mateusz Kijowski. Plastikowi guru bez znaczenia, brylujący jedynie we własnych środowiskach. A teraz doszczętnie skompromitowani.
Wiele osób żyje z polityki. Mało żyje dla niej – mawiał zmarły w poniedziałek słynny socjolog prof. Zygmunt Bauman. W pierwszą kategorię doskonale wpisali się nowi polscy szemrani liderzy – Ryszard Petru i Mateusz Kijowski. Plastikowi guru bez znaczenia, brylujący jedynie we własnych środowiskach. A teraz doszczętnie skompromitowani.
Sprawa numer 1. Internet, którego Ryszard Petru jest ulubionym bohaterem od chwili, gdy trzech króli przerobił na sześciu (to nie był jedyny lapsus twórcy Nowoczesnej), już określił jego wyjazd z sejmową „koleżanką” na sylwestra w Portugalii samozaoraniem. To niezbyt poprawne słowo stało się niedawno popularną semantyczną ikoną zachowania, które jest połączeniem błędu, ośmieszenia się i całkowitej, niemal definitywnie dyskwalifikującej kompromitacji. Sprawdza się głównie w stosunku do osób publicznych. Szczególnie tych, które mają realne ambicje wpływania na życie Polaków. Bo takie Petru ma, a przynajmniej miał. Ale – jak się okazało – w dużym stopniu jedynie na płaszczyźnie deklaratywnej. Bo czy w chwili, kiedy przed obiektywem kamer telewizyjnych wieszczy się koniec demokracji w Polsce i organizuje okupację Sejmu w celu jej obrony, a przez obiektywem przypadkowego smartfona wyciągniętego w samolocie odpręża w podróży na zagraniczny odpoczynek, można jeszcze uchodzić za wiarygodnego? To pytanie retoryczne.
Sprawa numer 2. W teleturnieju „Jeden z dziesięciu” prowadzący pyta najpierw uczestników, komu zadać pytanie punktowane – czy im, czy ich przeciwnikom. W zależności od kategorii pytania grający decydują się na siebie lub na innych graczy. I tu znowu niezawodny jest internet, który wyszydził ostatnio wyczyny szefa KOD Matusza Kijowskiego tak: Prowadzący: „Panie Mateuszu, kategoria – faktury”. Pan Mateusz: „Na siebie”. To zgrabne podsumowanie strzału do własnej bramki, jaki z precyzją słonia w składzie politycznej porcelany wykonał niedawno lider KOD. W dziwny sposób z pieniędzy zbieranych od „obrońców demokracji”, czyli w uproszczeniu od osób przychodzących na marsze KOD, Komitet płacił firemce Kijowskiego za wykonane (a może wyimaginowane?) usługi informatyczne. Do tego duża grupa kluczowych działaczy KOD twierdzi, że nic o tym fakturowym eldorado Kijowskiego nie wiedziała. I tu kolejne pytanie: czy można być liderem ruchu społecznego, który chce uchodzić za duży i poważny (co innego, czy rzeczywiście taki jest), jeśli jest się pazernym na synekury i kontrowersyjnym wodzirejem, który choć nie ma nic do powiedzenia, ma niekoniecznie jasną przeszłość (do dziś nie wiemy, jak to ostatecznie jest ze słynnymi alimentami Kijowskiego – miał płacić, a nie płacił czy płacił, choć nie musiał?). Tu również nie jest wymagana odpowiedź.
Obydwa te głośne przypadki z ostatnich dni pokazują, że mamy w Polsce bardzo poważny problem. Bo, o ile scena polityczna jest znacznie mniej scementowana niż 10 lat temu, a dostęp do stanowisk i mandatów poselskich już nie dzielony tylko między wielkie partie, tak próby budowania nowego przywództwa na tej scenie właśnie spaliły na panewce.
Spróbujmy pokrótce wyjaśnić, dlaczego wspomniana charyzma ma tak duże znaczenia dla budowy stałego masowego poparcia wyborców. Kluczowym czynnikiem zamieniającym ją w koło zamachowe powodzenia wśród tłumów jest swoiste myślenie za wyborców, ale w ich interesie i mówienie tylko do tej części z nich, którzy chcą słuchać. W sumie to banalne, a i trudno dowodzić, że taka postawa ma wiele wspólnego z autentycznością. Pozory jednak mylą.
Dlaczego? W przypadku Jarosława Kaczyńskiego sprawa jest prosta. On jest prawdziwy, bo mówi to, co myśli, inaczej nie potrafi. Jednych irytuje, innych – dzisiaj jest ich w Polsce więcej – koi. Nawet jeśli może przez to przegrać wybory i nawet jeśli to nie jest zgodne z prawdą. Pamiętamy do dzisiaj słynną wypowiedź szefa PiS dotyczącą Angeli Merkel z 2011 r., na finiszu kampanii wyborczej: „Jej kanclerstwo nie było wynikiem czystego zbiegu okoliczności. Połączyły się dwie części Niemiec, pojawiły się napięcia i potrzebna była osoba ze wschodniej części kraju”. Trochę to pokraczne, bo Merkel została kanclerzem w 2005 r., zjednoczenie kraju miało miejsce 15 lat wcześniej. Mimo to wielu Polaków wciąż nie darzy Niemców zaufaniem i zarzeka się, że z zachodnimi sąsiadami nigdy nie będziemy przyjaciółmi. Zwykle poglądy takie mają zwolennicy PiS, więc prezes mówi im i to co chcą usłyszeć, i to co sam myśli. Wystarczy by przez 30 proc. Polaków – konserwatystów głosujących na tę partię – uznawany był za człowieka wielkiego i autentycznego, charyzmatycznego, przenikliwego lidera.
W tym zakresie podobnie umie werbalizować niewypowiedziane oczekiwania wyborców, tym razem liberalnych, Donald Tusk. Kiedy z trwania w bezruchu, którego emanacją było hasło „ciepłej wody w kranie” uczynił swój polityczny manifest ostatnich lat, stało się jasne, że definiuje państwo jako organizację mającą za zadanie nie wtrącać się w życie jednostki. Politycy PO powtarzali, że Polacy to otwarte społeczeństwo mądrych ludzi, przedsiębiorczy i ciekawi, nowocześni obywatele świata, pamiętający skąd się wywodzą, ale nie wypisujący tego na sztandarach w czasie narodowych manifestacji z okazji 11 listopada. To też była narracja autentyczna, ale również sprofilowana jedynie pod własny elektorat. Prawica odsądzała środowisko Tuska i liberałów od czci i wiary, zarzucając im brak tożsamości, odcinanie się od korzeni i zawieszenie w światopoglądowej próżni.
Kaczyński jest autentyczny, bo z troski, trudno ostatecznie przesądzać czy motywowanej głęboko czy jedynie merkantylnie (dla celów politycznych), o wykluczonych uczynił jeden z filarów aktualnej kadencji. Bo czym jeśli nie swoiście rozumianym (choć zapewne nie do końca skutecznym) wyrównywaniem szans jest program Rodzina 500+? To dzięki niemu PiS coraz częściej przekonuje nas, że zjawisko skrajnej biedy w Polsce zniknęło.
Można by się doszukiwać genezy tego działania w przeszłości i łączącej się z nią niechęci do szeroko rozumianych spadających zawsze na cztery łapy, sytych elit, które najpierw Porozumienie Centrum, potem i teraz PiS oraz personalnie braci Kaczyńskich, szczególnie Jarosława, traktowały z dystansem, mówiąc łagodnie lub z szyderstwem i otwartą wrogością. Ale to zbyt mała motywacja, szczególnie że pieniądze na drugie dziecko zgodnie z ustawą mogą (jeśli tylko chcą) pobierać również milionerzy ze wspomnianych elit. Pozostaje zatem domniemywać, że realny – a zatem prawdziwy – jest socjalistyczny, współczujący rys osobowości Kaczyńskiego, który zdecydował właśnie o uruchomieniu wypłat.
Ale i Tusk jest prawdziwy – także, a może głównie wtedy, gdy gra z kolegami w piłkę. Jego autentyczność odnosi się do innej części społeczeństwa. Tej fajnej Polski. To modne niedawno hasło miało pokazywać, że żyjemy w kraju, który dokonał gigantycznego postępu i rozwinął się w ciągu mniej niż 30 lat wolności w stopniu dotąd jeszcze nigdy niezanotowanym. I że Polacy to ludzie nowocześni, zdrowi i szczupli, bo dbający o kondycję (jak Tusk na boisku), obyci w świecie, pozbawieni kompleksów, a przez to również uprzedzeń do wszelkich mniejszości, uśmiechnięci i kochający się, życzliwi zarówno w stosunku do ludzi, od których zależą, jak i do tych, którzy zależą od nich. Liberalni i szczęśliwi – tak jak Tusk. Skoro ludzie w swojej masie są tacy jak jeden z politycznych liderów nie znaczy to, że miliony dostosowują się do jednostki, ale, że jednostka jest jednym z milionów – prawdziwym przedstawicielem tej właśnie grupy.
Jaki autentyzm proponują nam dzisiaj plastikowi liderzy nowych ruchów politycznych? Ryszard Petru, nazwany kiedyś przez Joachima Brudzińskiego z PiS przedstawicielem środowiska banksterów, rekomendując Polakom podpisywanie umów kredytu hipotecznego we frankach szwajcarskich, nie przewidział, co będzie się działo z kursem tej waluty. Nikogo nie ostrzegał publicznie, że kłopoty są na horyzoncie. Ale pal sześć, zwyczajnie okazałby się amatorem w swoim fachu, gdyby nie dziwny fakt, że swój kredyt denominowany we frankach jednak w odpowiednim momencie przewalutował na złote. Czy charyzmy dodaje mu również fakt, że tuż przed wejściem do polityki znaczną część majątku „podarował” żonie, aby Polacy nie dowiedzieli się, ile realnie posiada, wypełniając obowiązkowe oświadczenie majątkowe?
Ze świecą można szukać również prawdziwości w liderze KOD. Bo czy jest nią wymachiwanie ręką odzianą w biało-czerwoną rękawiczkę i układanie palców w geście V? Za ten gest prawdziwy liderzy z pokolenia Kaczyńskiego i Tuska szli do więzienia, wyrzucano ich z pracy i prześladowano ich rodziny, dzisiaj szemrane spadające gwiazdy polskiej polityki traktują go jako coś, co im się należy. Jak gadżet. Coś czym się załatwia potrzeby chwili. Jaką prawdę chce nam przekazać Kijowski? Że troszczy się stan polskiej demokracji? Przecież to bzdura, martwi się jedynie stanem swojego konta.
„Encyklopedia Zarządzania” podaje, że najważniejsze cechy dobrego lidera to: entuzjazm, uczciwość, stanowczość i pewność siebie. Prawdziwi polscy liderzy polityczni mają je wszystkie, ci sztuczni – tylko tę ostatnią.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama