Dwa wydarzenia z ostatnich dni można uznać za "sprawdzam" powiedziane lansowanej przez Polskę koncepcji Międzymorza. Pierwszym było spotkanie Orbán - Putin w Budapeszcie w połowie ubiegłego tygodnia. Drugim - protesty w rumuńskich miastach przeciwko polityce liberalizacji prawa antykorupcyjnego uprawianej przez postkomunistyczną Partię Socjaldemokratyczną (PSD). W tym kontekście wizyta Angeli Merkel w Warszawie nabiera znaczenia symbolicznego. Jest swoistym potwierdzeniem korekty w polityce zagranicznej PiS, o której przed kilkoma tygodniami mówił na naszych łamach były wiceszef MSZ w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, Paweł Kowal.
Wizyta na Węgrzech i protesty w Rumunii pokazują, jak słabe są podstawy - skądinąd bardzo ciekawej - koncepcji sojuszu na linii Warszawa - Budapeszt - Bukareszt.
Węgry deklaracjami o „krzywdzącej” naturze sankcji nałożonych na Rosję po aneksji Krymu i zapewnieniach w kwestii Nord Stream 2 i Turk Stream dowiodły, że trwale rozjeżdżają się z polską wizją polityki bezpieczeństwa i energetycznej. Pierwsza deklaracja jest rujnująca dla spójności działań UE wobec Kremla. Druga uderza w lansowane przez Polskę projekty energetyczne, alternatywne wobec gazpromowskich (m.in. korytarza Północ - Południe). Sojusz strategiczny Warszawa - Budapeszt miał rozwodnić zbratanie Orbána z Putinem. Nie rozwodnił.
Z kolei protesty w Rumunii pokazują, jak duże jest pole niestabilności politycznej w tym kraju (piszemy o nich więcej na s. 9). Co prawda postkomuniści, którzy powrócili do władzy w Bukareszcie po ostatnich wyborach parlamentarnych, są jednoznacznie proamerykańscy (byli tacy co najmniej od 11 września 2001 r.). Jednak bunt, który wybuchł przeciwko nim na ulicach rumuńskich miast (drugi w ciągu ostatnich dwóch lat), pokazuje, że dynamika wydarzeń politycznych daleka jest tam od mieszczańskiej przewidywalności. Jeśli nałożyć na to potencjalne pola sporu między Budapesztem a Bukaresztem w kwestii mniejszości węgierskiej żyjącej w Rumunii i orientację tego kraju w polityce europejskiej na Paryż, widać, że poza proamerykańskością i obawami o bezpieczeństwo mamy spory katalog rozbieżności.
Reklama
Międzymorze jest koncepcją atrakcyjną. Wzmacnianie więzów w Europie Środkowej, emancypacja regionu wobec starej Unii czy rozwój infrastruktury transportowej mają jak najbardziej sens. Jednak z twardych danych wynika, że w jej ramach wielkiego bloku polityczno-wojskowo-gospodarczego raczej nie zbudujemy. Kilka państw o, mówiąc najdelikatniej, umiarkowanym potencjale nie wykreuje dużego ośrodka siły. To się po prostu nie sumuje. Międzymorze tak. Ale jako uzupełnienie dla asertywnej polityki wobec Berlina i przewidywalnego - z uwzględnieniem wszelkich różnic - sojuszu z RFN.