Konrad Sadurski: Zgodzi się pani na zburzenie Pałacu Kultury?
Hanna Gronkiewicz-Waltz: Nie. Ale to przecież temat zastępczy, którym PiS próbował przysłonić skandaliczny marsz z udziałem neofaszystów z 11 listopada. Wiem, że pałac bywa nielubiany, bo był symbolem dominacji ZSRR, ale on już wrósł w tkankę miejską stolicy. Poza tym wielu ma jakieś wspomnienia związane z pałacem – ja chodziłam tam w dzieciństwie na kółko matematyczne i nie myślałam wtedy o nim jako o czymś nieprzyjaznym.
Pytam o pałac, bo pani też już wrosła w tkankę Warszawy. Rządzi pani miastem od niemal 12 lat. Wielu ludzi obwinia panią za patologię prywatyzacyjną i czeka na to, że przejdzie pani do historii. Czy pani się już pakuje?
Nie, chcę dokończyć, co obiecałam: nowe przedszkola, szkoły, żłobki, nowoczesne tramwaje i autobusy, metro czy bulwary. Następnej kadencji i tak nie planowałam.
Reklama
Nie ma pani wrażenia, że miasto do zarządzania staje się coraz mniejsze? Dziesiątego dnia każdego miesiąca Krakowskie Przedmieście zamienia się w twierdzę, pl. Piłsudskiego został ostatnio wyłączony dla celów obronności, a kompetencje konserwatora zabytków przejął urząd wojewódzki.
A ostatnio wpadli na pomysł, że odbiorą warszawiakom Pałac Ślubów na Starym Mieście. Powoli tworzy się eksterytorialne państwo PiS.
Była pani doradcą szefa NIK, prezesem NBP, rywalizowała w wyborach z Lechem Wałęsą i Aleksandrem Kwaśniewskim, była pani wiceszefową Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Teraz jest pani wiceprzewodniczącą PO i zarządza stolicą. Prezydentura Warszawy mogłaby być trampoliną do kolejnych urzędów, ale pani kariera nagle się załamała.
Nie pierwszy raz, tak też było po przegranych wyborach w 1995 r. Nie zakładam, że nadal będę w polityce, bo po prostu takich rzeczy nie planuję. Jak wracałam z Londynu, z EBOiR, miałam dogadaną wstępną umowę z wielką firmą doradczą. Ale jedno spotkanie z Tuskiem i Rokitą przesądziło o tym, że jej nie podpisałam, a zdecydowałam się na kandydowanie do Sejmu w 2005 r.
A teraz partia się od pani odwróciła. Na dodatek Rafał Trzaskowski, kandydat Platformy na nowego prezydenta Warszawy, mówi, że popełniła pani błędy.
Ten ich nie popełnia, kto nic nie robi. W przypadku reprywatyzacji zapłaciłam cenę za zaniechania elit po 1989 r., które nie uchwaliły ustawy reprywatyzacyjnej. A skoro nie ma prawa, wszystko jest kwestią uczciwości urzędników. Proszę mi wierzyć, że długo zastanawiałam się, czy był moment, w którym mogłam zrobić coś inaczej. Zwyczajnie po ludzku mnie to męczy, to trochę tak jak w sytuacji, kiedy człowiek padnie ofiarą kieszonkowca lub oszusta. Nie przez przypadek tak samo jak ja postępowali moi poprzednicy z Lechem Kaczyńskim na czele. Ktoś, kto doskonale znał system, przeprowadził tę operację. Na całym świecie przestępstwa białych kołnierzyków mogą wykryć tylko służby specjalne.
Były dwie próby przegłosowania ustaw reprywatyzacyjnych...
A jedyną ustawą ograniczającą zwroty jest ta, którą ja zaproponowałam. Premier Ewa Kopacz wniosła ją w imieniu rządu do Sejmu i dzięki temu nie oddajemy dziś wielu obiektów wykorzystywanych do celów publicznych – przedszkoli, żłobków, terenów zielonych. Jeżeli jest roszczenie i spadkobiercy chcą je sprzedać, to jako miasto mamy prawo pierwokupu. Jeżeli budynek został odbudowany w 66 proc. po wojnie, możemy go nie zwracać. Tam, gdzie ktoś złożył wniosek dekretowy i się jeszcze nie upominał, to daliśmy mu sześć miesięcy, żeby się zgłosił – dzięki temu odzyskaliśmy dla miasta już 55 nieruchomości. Dzięki tej ustawie nie można już też odzyskiwać nieruchomości na tzw. kuratora.
Nie można było takiego rozwiązania przyjąć wcześniej? PO rządziła 8 lat.
Proszę też pamiętać, że w ratuszu były kontrole NIK, były też nasze wewnętrzne – i nic nie wskazywało na poważne nieprawidłowości. Postępowania prokuratorskie umarzano. W pewnym sensie była to więc zbrodnia doskonała.
Nie ma pani sobie nic do zarzucenia w sprawie reprywatyzacji?
W tak wielkim organizmie, jakim jest Warszawa, nie da się pracować bez zaufania do urzędników. Zadziałałam, kiedy dowiedziałam się, że niektóre materiały są przede mną.