W powszechnym odczuciu zabierają. Sytuacja wygląda tak – pracodawca jest gotów zapłacić za pracę 1,5 tys. (w dowolnej walucie), a pracownik uważa, że powinien dostać 2 tys. Wtedy pojawia się ktoś, kto bierze za robotę 1,3 tys. I jest wdzięczny. Przynajmniej przez pewien czas. Dopóki nie zobaczy, że pracodawca na nim oszczędza. Wówczas zaczyna domagać się 1,6 tys. Tylko że wtedy przychodzi kolejny migrant gotów pracować za 1,2 tys.
Nie dajmy się jednak zwieść powszechnemu odczuciu. Żeby zobaczyć, jaki jest wpływ migracji na rynek pracy w prawdziwym życiu i prawdziwej gospodarce, warto zapoznać się z pracami ekonomisty z Oxfordu Jonathana Portesa, który od lat robi takie przeglądy dla Wielkiej Brytanii. Ostatnio opublikował nową porcję swoich badań.
Przesłanie Portesa jest wyraziste. Oksfordczyk pokazuje, że zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i kilku innych badaniach prowadzonych w USA nie odnotowano w zasadzie negatywnego wpływu migracji na położenie rodzimych pracowników (niekoniecznie białych). Odwrotnie – duży napływ pracowników zwykle towarzyszy okresom niskiego i spadającego bezrobocia. Nie jest więc tak, że przyjeżdżają obcy i wysyłają tutejszych na zasiłek. Nie jest nawet tak – dowodzi Portes – że migranci pogarszają szanse zatrudnienia młodej i słabo wykwalifikowanej siły roboczej. Dzieje się tak dlatego, że w gospodarce nie ma stałej liczby posad do zaoferowania. Nie jest tak, że prac jest 1000 i jak przyjedzie 300 obcych, to wypchnie 300 tutejszych. Liczba stanowisk zmienia się w zależności od koniunktury. Może spaść do 800 w czasie kryzysu (i wtedy kłopoty mają wszyscy pracownicy). Ale może wzrosnąć do 1300, gdy gospodarka ma się dobrze.
Reklama
A co z presją płacową ze strony przybyszy? Tu faktycznie istnieją dowody na to, że wzrost migracji zarobkowej do Wielkiej Brytanii po 2004 r. doprowadził do spadku płac wśród pracowników najsłabiej wykwalifikowanych. Ale nie w sposób dramatyczny. Spadek płac w tym sektorze to według Portesa ok. 1 proc. Jeśli więc możemy mówić o pogorszeniu się stopy życiowej najuboższych Brytyjczyków w minionym 15-leciu, to nie jest to spowodowane migracją, lecz innymi czynnikami.
Jakimi? Choćby cięciami torysowskiego rządu Davida Camerona w brytyjskim państwie opiekuńczym. Albo wzmocnieniu pozycji biznesu względem świata pracy (złamanie związków zawodowych), który ciągnie się od czasów Margaret Thatcher. Innym przejawem tego samego zjawiska jest segmentacja rynku pracy. To znaczy pojawienie się sektorów (gastronomia, produkcja żywności), gdzie migranci są szczególnie licznie reprezentowani, a warunki pracy podłe. Nie jest jednak tak, że to oni doprowadzili do uśmieciowienia tych branż. Kolejność zdarzeń była odwrotna – te branże najpierw się uśmieciowiły, oferując pracę niestałą i słabo płatną (za zgodą polityków, biznesu i pragnącej tanich produktów opinii publicznej), a dopiero potem zaczęły wypełniać niedobory kadrowe migrantami, co oczywiście zaostrzyło napięcia narodowościowe i rasowe. Wedle starej zasady „dziel i rządź”, po którą kapitał bardzo chętnie sięga. Może nawet nieświadomie.
Wygląda więc na to, że wielki problem z migracją polega na czymś innym niż na rywalizacji o miejsca pracy. Problemem jest stała presja biznesu na pogarszanie warunków pracy zarówno tutejszych, jak i przyjezdnych pracowników.

Wzrost migracji zarobkowej do Wielkiej Brytanii po 2004 r. doprowadził do spadku płac wśród pracowników najsłabiej wykwalifikowanych. Ale nie w sposób dramatyczny. Spadek płac w tym sektorze to według Portera ok. 1 proc.