Żadna dziedzina prawa nie jest tak mocno związana z polską historią i doświadczeniem narodu jak prawo pracy. Stosunki zatrudnienia były i są pochodną gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej, podziałów związanych z zaborami, dyktatury robotniczej (przynajmniej z nazwy) oraz gwałtownej transformacji ustrojowej i gospodarczej. Ściślej rzecz ujmując, prawo pracy goni tę pędzącą historię i wciąż jest dopasowywane do rzeczywistości. Najczęściej z opóźnieniem. Jeśli dołączymy do tego nasze narodowe cechy – indywidualizm, brak więzi społecznych, lęk przed innymi (pracownik w stosunku do pracodawcy i na odwrót) – to czy mogą dziwić dzisiejsze warunki zatrudnienia w Polsce? Z jednej strony bezrobocie jest rekordowo niskie, a pensje wreszcie rosną szybciej. Z drugiej – co czwarty Polak pracuje na niestabilnej umowie (z czego mniej więcej połowa nie ma zagwarantowanych minimalnych uprawnień, np. urlopu lub płatnych dodatkowo nadgodzin), w praktyce nie ma układów zbiorowych pracy, a uzwiązkowienie należy do najniższych w Europie. W sensie ekonomicznym jesteśmy bliżej rozwiniętego Zachodu niż kiedykolwiek wcześniej. W sensie mentalnym nasze relacje zatrudnienia wciąż tkwią w poprzednich stuleciach.
Chlubna karta
Żeby było jasne – przez 100 lat niepodległości warunki pracy znacznie się poprawiły. W ostatnim wieku był to trend ogólnoświatowy, ale odradzająca się Polska w pewnym zakresie była prekursorem pozytywnych zmian.
– W pierwszym okresie po odzyskaniu niepodległości państwo podjęło wiele działań o charakterze propracowniczym i socjalnym. Już w 1919 r. uchwalono ustawę o czasie pracy, która przewidywała standardy korzystniejsze dla zatrudnionych, niż wymagała konwencja nr 1 Międzynarodowej Organizacji Pracy. Na przykład wprowadzała – wzorem angielskim – 46-godzinny tydzień pracy, a nie 48-godzinny jak w konwencji. Przewidywała też wyższe stawki dodatków za nadgodziny – tłumaczy prof. Jerzy Wratny, wybitny ekspert prawa pracy.
Takich chlubnych przykładów jest więcej. Już w 1919 r. powołano Państwową Inspekcję Pracy. W kolejnych latach uregulowano m.in. warunki zatrudniania pracowników fizycznych i umysłowych, urlopy pracownicze, ograniczenia pracy kobiet i nieletnich, funkcjonowanie związków zawodowych i zawieranie układów zbiorowych. Z szacunków wynika, że tuż przed II wojną światową tymi ostatnimi była objęta ponad połowa robotników. Te korzystne tendencje zatrzymał kryzys ekonomiczny w 1929 r. oraz zmiany polityczne. W latach 30. ograniczono wiele uprawnień pracowniczych (m.in. wydłużono czas pracy, obniżono dodatki za nadgodziny, ograniczono prawa związków zawodowych). Wysokie bezrobocie i niski poziom wykształcenia ułatwiały omijanie prawa, bo wielu pracownikom bardziej zależało na zdobyciu źródła zarobków niż przestrzeganiu standardów. Ktoś nadal był panem, a kto inny chłopem.
– Do rangi symbolu urasta fakt, że po wybuchu Powstania Warszawskiego w dzienniku ustaw Państwa Podziemnego opublikowano dekret o radach zakładowych. Miało to oznaczać, że niepodległa Polska, o którą walczono, dba też o kwestie socjalne – zauważa prof. Jerzy Wratny.
Podkreśla, że uchwalone w wolnej Polsce przepisy obowiązywały jeszcze długi czas po wojnie.
– Trzeba zaliczyć na plus ówczesnym władzom, że – w przeciwieństwie do np. Czechosłowacji – zmieniały demokratycznie uchwalone przepisy stopniowo, a nie zastępowały je od razu nowymi. Ale totalitaryzm dał o sobie znać także w stosunkach pracy, m.in. przez nacjonalizację przedsiębiorstw, upartyjnienie związków zawodowych i – w pewnym zakresie – przymus pracy – dodaje prof. Wratny.
Rolę pana tym razem przejęło państwo. A skoro pan był tylko jeden, to niepotrzebne było różnicowanie stosunków pracy. Dlatego po raz pierwszy w historii doszło do ujednolicenia przepisów dotyczących zatrudnienia – uchwalono kodeks pracy, który zaczął obowiązywać od 1975 r. (i obowiązuje do dziś). Jak na ówczesne czasy i okoliczności był dość postępowy – zrównał uprawnienia pracowników fizycznych i umysłowych, zawierał wiele uprawnień o charakterze socjalnym lub ochronnym (np. przywrócenie do pracy). Ale jednocześnie m.in. zmarginalizował układy zbiorowe, które odtąd miały jedynie pełnić funkcję aktów posiłkowych i uzupełniających k.p. Centralna władza nie lubiła niezależności, także tej w określaniu warunków pracy. I właśnie ta walka o prawa socjalne i dotyczące zatrudnienia zainicjowała zmiany polityczne w Polsce. Opozycja wobec władzy komunistycznej skupiła się wokół związku zawodowego – Solidarności. Transformacja ustrojowa, która nastąpiła po 1989 r., dla reprezentacji pracowniczych nie była łatwa. Skutkiem prywatyzacji i przejścia z gospodarki centralnej na wolnorynkową był upadek wielu przedsiębiorstw i bezrobocie.
– Kapitał zyskał przewagę nad pracą. Po 1989 r. wprowadzono też wiele cennych rozwiązań prawnych, które są korzystne dla zatrudnionych, np. ustawę o ochronie roszczeń pracowniczych w razie niewypłacalności pracodawcy. Nie upowszechniły się jednak układy zbiorowe, nastąpił spadek syndykalizacji. Wynikał on po części z tego, że to związki dały zielone światło planowi Balcerowicza, czyli szokowej transformacji gospodarczej – zauważa prof. Wratny.
Trudny stan
Obecna sytuacja na rynku pracy i stan relacji pracodawca – pracownik to wypadkowa tej skomplikowanej historii politycznej i gospodarczej RP. Po upadku PRL Polacy zachłysnęli się wolnością, w tym także rynkową. W życiu społecznym i gospodarczym przewagę zdobył model neoliberalny – każdy miał być kowalem swojego losu. W prawie pracy rozpoczął się okres dualizmu. Teoretycznie wciąż obowiązywały rozbudowane przepisy chroniące pracowników (w tym znowelizowany w duchu wolnorynkowym k.p.), ale w praktyce coraz trudniej było je egzekwować, bo pracodawcą nie było już tylko państwo, lecz także prywatni przedsiębiorcy. Z jednej strony wprowadzano kolejne istotne uprawnienia pracownicze (np. pięciodniowy tydzień pracy), ale z drugiej zmarginalizowano reprezentację załóg. Niezależne związki zawodowe nie przejęły roli silnych (zwłaszcza w schyłkowym okresie PRL-u) rad zakładowych. Rewolucja przełomu lat 80. i 90., którą zainicjowała Solidarność, zjadła własne dzieci.
– Kodeks pracy, którego uchwalenie było logicznym następstwem faktu, że w PRL praktycznie jedynym pracodawcą było państwo, przestał pasować do rzeczywistości. Na wolnym rynku zniechęca on do zawierania układów zbiorowych, bo szczegółowo reguluje warunki zatrudniania. A jednocześnie obowiązywanie jednolitych zasad zachęca do ich obchodzenia – tłumaczy prof. Arkadiusz Sobczyk z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Wskazuje, że ujednolicone prawo pracy paradoksalnie wywołuje nierówności.
– Dyskryminuje mikroprzedsiębiorców, bo choć zatrudniają po kilka osób, w praktyce muszą spełniać wymogi zbliżone do tych, które obowiązują wielkie firmy. To jedna z głównych przyczyn upowszechnienia umów cywilnoprawnych. Pracodawcy starają się ominąć rozbudowany i niedostosowany do ich potrzeb kodeks pracy – dodaje.
Ta nowa sytuacja wpłynęła też na model zarządzania pracą i relacje międzyludzkie. W okresie komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych znacząco wzrosło bezrobocie, a etat stał się towarem deficytowym. Sukces transformacji był oparty przede wszystkim na taniej i wykwalifikowanej sile roboczej. Wielu zatrudnionych przymykało oczy na łamanie lub obchodzenie praw pracowniczych albo nie najlepsze warunki pracy i płacy, aby mieć źródło zarobkowania. Stosunki pracy nadal miały więc postpańszczyźniany charakter. Tę nową rzeczywistość dobrze odzwierciedla sytuacja, która kilka lat temu wydarzyła się podczas posiedzenia ówczesnej komisji trójstronnej. Przedstawiciel organizacji pracodawców słusznie narzekał na rosnące koszty pracy. Swoją wypowiedź skwitował stwierdzeniem: „Koniec końców tylko dzięki pracodawcom zatrudnieni mają etat. Powinni dbać o firmę”. Jeden ze związkowców odpowiedział mu ironicznie: „W takim razie proponuję zmianę w kodeksie pracy. Każdego pracodawcę zatrudniającego do 50 pracowników nazywajmy oficjalnie chlebodawcą, a tego, który zatrudnia powyżej 50 – darczyńcą. Oni przecież płacą pracownikom za nic, w ogóle nie zarabiają na naszej pracy”. I jeden, i drugi mieli rację, ale taki dyskurs nie prowadzi do żadnych kompromisów. Zapatrzenie w siebie i brak zrozumienia interesów drugiej strony jest typowym elementem obecnych stosunków pracy w Polsce.
– Neoliberalizm wzmocnił indywidualizm i lęk przed innymi. Ten brak szacunku dla drugiej strony to cecha charakterystyczna relacji społecznych w Polsce. Można go zaobserwować nie tylko w pracy, ale też np. podczas wizyty w urzędzie lub wspólnocie mieszkaniowej. Dotyczy to też klasy politycznej – wskazuje prof. Sobczyk.
Jego zdaniem cieniem na obecnych stosunkach pracy jest brak odpowiedniego przekazu i promowania współodpowiedzialności za społeczny dobrobyt.
– Firma to własność prywatna pracodawcy, ale jej majątek jest tworzony wspólnie z pracownikami. Dopóki relacje w stosunkach zatrudnienia tego nie uwzględnią, dopóty pracodawcy będą uważać, że mogą cokolwiek pracownikom nakazać lub zabronić, a ci ostatni po cichu będą nazywać tych pierwszych złodziejami. Wzajemna nieufność na razie jest górą – dodaje prof. Sobczyk.
Na przyszłość
Ucywilizowaniu stosunków pracy – w sensie formalnym i oficjalnym – sprzyja zmieniająca się sytuacja na rynku. Zaczyna brakować rąk do pracy (głównie ze względów demograficznych), więc firmy rywalizują o kandydatów do zatrudnienia, oferując coraz lepsze warunki pracy. Nie zaszkodziłyby jednak gruntowne zmiany prawne, które do tej pory kończyły się fiaskiem (nie udało się uchwalić nowego k.p., choć jego projekty – w odstępie ponad 10 lat – przygotowały dwie różne komisje kodyfikacyjne). Bez nich trudno będzie przemodelować stosunki zatrudnienia.
– Jedna z najistotniejszych zmian powinna dotyczyć związków zawodowych. Skoro mają one uprawnienia prawotwórcze w zakresie kształtowania stosunków pracy, to z jednej strony muszą mieć zapewnione środki na realizację tych zadań, a z drugiej powinny brać odpowiedzialność za współzarządzanie firmami – uważa prof. Sobczyk.
Czasu na tego typu zmiany nie zostało wiele. Niskie koszty pracy wkrótce przestaną być przewagą konkurencyjną Polski w starciu z wyżej rozwiniętymi państwami Zachodu. Rynek zatrudnienia musi sprostać nowym wyzwaniom – automatyzacji pracy, rozwojowi nowoczesnych technologii, fragmentaryzacji zadań, uelastycznianiu czasu wykonywania obowiązków. Postpańszczyzna w tych nowych warunkach na pewno się nie sprawdzi.