Kiedy zaczęła się wojna, był pan nastolatkiem. Co pan wtedy poczuł?
Miałem dokładnie lat 13 i 5 miesięcy. Niczego szczególnego, dramatycznego 1 września nie poczułem. Dla mnie wojna zaczęła się w nocy z 6 na 7 września, kiedy w radiu puszczono orędzie ppłk. Romana Umiastowskiego, który wezwał mężczyzn zdolnych do noszenia broni, aby szli na wschód, gdzie mają zostać na nowo sformowane nasze oddziały. Mama przeraziła się zbliżających się Niemców i wysłała mnie i mojego starszego o trzy lata kuzyna Tadka Brodowskiego, który akurat był u nas, byśmy ruszyli na wschodnie rubieże. Wsiedliśmy z Tadkiem na rowery i pojechaliśmy.
Gdzie dotarliście?
Na Polesie, nie pamiętam nazwy wioski. Dojechaliśmy 17 września, kiedy akurat wkraczała Armia Czerwona, aby wyzwolić Poleszuków od buta polskich panów. Zostaliśmy przez tych gierojów obrabowani, w ramach sprawiedliwości społecznej zabrali nam rowery, latarki, wszystko, co wydało im się godne uwagi. Ale na szczęście zostawili plecaki. Na drugi dzień ruszyliśmy z Tadkiem w drogę powrotną. Tym razem na piechotę. 22 września zawitaliśmy do Brześcia, gdzie trzy dni później odbyła się defilada przyjaźni wojsk niemieckich i sowieckich. Nigdy tego widoku nie zapomnę. Ale poszliśmy dalej i w Siedlcach jeszcze raz zobaczyliśmy sowieckie czołgi. Tym razem jechały z zachodu na wschód.
Dlaczego?
Bo pierwsza wersja układu Ribbentrop-Mołotow zakładała, że Wisła będzie linią demarkacyjną. W tym układzie warszawska Praga byłaby po sowieckiej stronie. 25 września podpisali jednak aneks, który granicę przeniósł na Bug. W zamian Niemcy dali Sowietom prawo do tego, by robili, co chcą, w krajach bałtyckich. Oczywiście nie mieliśmy o tym pojęcia z Tadkiem, tylko wracaliśmy do domu. Ja do Milanówka, on chciał do Ciechanowa. W drodze nie przekraczaliśmy żadnej granicy, to granica przekroczyła nas. I chwała Bogu, dzięki temu nie zostaliśmy na dłużej po rosyjskiej stronie, uniknęliśmy wysyłki do łagru albo śmierci.