W każdym innym scenariuszu Platforma, jeśli nie będzie rządzić samodzielnie - a to raczej mało przewidywalne - jest najbardziej prawdopodobnym uczestnikiem układu rządzącego. PO to dziś bowiem ugrupowanie o najwyższym poziomie zdolności koalicyjnej. Nie da się wykluczyć ani jej koalicji na prawo, z Prawem i Sprawiedliwością, ani koalicji na lewo: z Lewicą i Demokratami, Polskim Stronnictwem Ludowym, czy też z oboma tymi ugrupowaniami naraz.

Reklama

Kolejny rząd koalicyjny nie jest optymistycznym dla Polski scenariuszem. Dobrze by było, gdyby nasz kraj doczekał się wreszcie politycznej stabilizacji, a tej trudno oczekiwać po rządach opartych na kompromisie kilku ugrupowań. Ordynacja wyborcza jest bowiem tak skonstruowana, że od 1993 roku do Sejmu zawsze wchodziło pięć lub więcej partii. To wykluczało samodzielne rządy jednej z nich. Dziś samodzielną większość rządową Platformy lub PiS można by osiągnąć jedynie w wypadku, gdyby do Sejmu weszła jeszcze tylko jedna, trzecia siła - np. LiD. To jednak mało prawdopodobne, bo w podziale mandatów raczej liczyć się też będzie PSL, zazwyczaj niedoszacowane w przedwyborczych sondażach, być może także Samoobrona. Przy czterech lub pięciu ugrupowaniach w Sejmie szansa, by jedno z nich miało ponad połowę mandatów, jest znikoma.

A szkoda, bo system polityczny jest tym stabilniejszy, im mniej ugrupowań zasiada w parlamencie. Polska w całej historii swojej demokracji - ani przed przewrotem majowym w 1926 roku, ani po roku 1989 - nie miała jeszcze rządu jednopartyjnego. A dopiero taki rząd dawałby pewną nadzieję na stabilizację i jasno określałby odpowiedzialność za władzę. Wszak rządy koalicyjne zawsze kończą się wzajemnym obciążaniem się winą za ewentualne niepowodzenia. Jeśli prześledzić układy rządzące od 1993 roku, to poza koalicją SLD-PSL (z lat 1993 - 1997) żadna nie przetrwała pełnej kadencji.

Od dziesięciu lat mamy do czynienia albo z rozmowami koalicyjnymi, albo kryzysami rządowymi, wreszcie hucznymi wejściami i wyjściami poszczególnych koalicjantów, a to wcale nie sprzyja skuteczności rządzenia. O ostatniej koalicji trudno nawet powiedzieć, by przetrwała dwa lata: najpierw przez rok rodziła się w bólach, a gdy już w końcu powstała, później z ogromnymi trudnościami przez rok funkcjonowała. To nie pozwoliło choćby zrealizować kluczowej dla rozwoju kraju spójnej strategii gospodarczej. Na brak stabilizacji i zgniłe kompromisy jesteśmy jednak skazani tak długo, jak długo nie uda się zmienić systemu wyborczego, a być może również samej konstytucji, w której proporcjonalność wyborów została zapisana.

Reklama

Dopiero zmiana ustawy zasadniczej mogłaby usprawnić funkcjonowanie rządu i ustabilizować sytuację parlamentarną. Powinna naprawić też proces stanowienia prawa, który dziś jest, po pierwsze, przewlekły, a po drugie, niski jakościowo i niechlujny. Miałaby też szansę na uruchomienie dalszych, fundamentalnych reform w finansach publicznych, szkolnictwie czy służbie zdrowia. Tylko koalicja PO-PiS może mieć potencjał do takiej zmiany.

W przeciwieństwie jednak do sytuacji sprzed dwóch lat dziś nikt już nie ośmieli się przesądzać, z jaką ostatecznie koalicją będziemy mieć do czynienia. Również liderzy Platformy wolą się nie deklarować i nie zamykają sobie drogi ani na lewo, ani na prawo. Wydaje się natomiast, że dla stabilizacji i dla skuteczności działania lepsza byłaby koalicja z PiS. Jeśli nawet PO-PiS nie byłby wzorem stabilności, to można przynajmniej liczyć na znacznie dalej idące zmiany, przede wszystkim wspomnianą zmianę konstytucji. Z większości sondaży wynika bowiem, że suma mandatów PO i PiS wystarczyłaby do osiągnięcia większości 2/3 potrzebnej, by zmienić konstytucję. Koalicja na lewo od PO takiej możliwości nie będzie miała.

Co więcej jednak, nieduże jest też prawdopodobieństwo, by Platforma w koalicji z LiD lub PSL mogła przełamywać prezydenckie weto, do czego potrzeba większości 3/5. Tak długo jak prezydentem jest Lech Kaczyński, tak długo Donald Tusk musi kalkulować współpracę z lewicą tak, by nie okazało się, że każda rządowa ustawa jest skutecznie blokowana przez prezydenta. Taka sytuacja skazałaby tą koalicję na paraliż. Przypomnijmy, że kiedy Aleksander Kwaśniewski był prezydentem, zawetował 28 ustaw gabinetu Jerzego Buzka. Tylko jedno weto - w sprawie powołania Instytutu Pamięci Narodowej - udało się przełamać. Tę naukę musi mieć w pamięci lewica: przy prawicowym prezydencie większość 231 mandatów wciąż nie wystarcza, by skutecznie rządzić. Prezydent Lech Kaczyński już zresztą zapowiedział, że nie będzie powściągliwy w stosowaniu weta wobec ustaw rządu Platformy Obywatelskiej.

Wbrew wszelkim politycznym zaklęciom tak jak dziś żyjemy w III Rzeczypospolitej, tak będziemy w niej żyć również po wyborach. IV RP była jedynie hasłem propagandowym, V RP jest już tylko bytem wirtualnym. Dla historyków progiem minimalnym, by mówić o IV RP, będzie zmiana konstytucji. Dopiero ona mogłaby się stać taką cezurą, takim słupem granicznym, jakim dla III RP było porozumienie Okrągłego Stołu i przemiany roku 1989.