Nie udało się, dlatego w najbliższą niedzielę szefowie państw i rządów zbiorą się ponownie w Brukseli, by odbyć drugą rundę rozmów. Znowu szykuje się nocna narada za zamkniętymi drzwiami z możliwą dogrywką rano przy śniadaniu, jeśli liderom nie uda się dojść do porozumienia przy świetle Księżyca.
Procedury nie mówią nic na temat sekretnych spotkań i trzymania negocjacji w tajemnicy. Proces w teorii powinien wyglądać bardzo przejrzyście. Po wyborach do europarlamentu przewodniczący Rady Europejskiej konsultuje z izbą kandydata na stanowisko szefa KE, uwzględniając wynik wyborów, a następnie oficjalnie proponuje przywódcom nazwisko. Decyzja w RE zapada większością kwalifikowaną (chociaż zwyczajem jest próba osiągnięcia w tej sprawie jednomyślności).
Ale ponieważ prawo nie zagwarantowało przejrzystości procesu, który od lat przebiega zakulisowo, ratunkiem miała być procedura wiodących kandydatów (Spitzenkandidaten). Nie udało się jej zapisać w unijnym prawie, obowiązuje więc na zasadzie dżentelmeńskiej umowy pomiędzy przywódcami państw a europarlamentem. Chodzi o to, by fotel przewodniczącego KE obejmował kandydat wysunięty jeszcze przed wyborami europejskimi przez ugrupowanie, które elekcję wygrywa. W ten sposób pięć lat temu wybrano wskazanego przez chadeków Jeana-Claude’a Junckera.
Reklama
Z dżentelmeńskością są jednak problemy. Dlatego dzisiaj kandydat zwycięskich chadeków Manfred Weber czuje się rozgoryczony, bo jego nominacja jest bliska trafienia na śmietnik historii. "Unia Europejska jest na dobrej drodze do podejmowania decyzji na zapleczu" – pisał wczoraj w liście opublikowanym w "Die Welt". Niemiecki polityk zarzucił liderom, którzy kwestionują procedurę wiodących kandydatów, że próbują unieważnić wynik wyborów. Tak się stanie, jeśli szefem KE zostanie osoba inna niż wskazana przez zwycięską partię. "Ogromny wzrost frekwencji w wyborach nie odgrywa żadnej roli. Przejrzystość i demokracja należą do przeszłości" – uważa Weber.
Niemiec nie ustaje jednak w wysiłkach, by otrzymać nominację. Próbuje budować wokół swojej kandydatury większość w Parlamencie Europejskim, który również musi zatwierdzić nowego przewodniczącego. Według harmonogramu ma to nastąpić już 4 lipca. We wtorek izba ma wybrać swojego przewodniczącego, chociaż pod uwagę brane jest opóźnienie głosowania o jeden dzień, by dać więcej czasu na uzgodnienie całego pakietu nazwisk.
Wczoraj Weber miał być na kolacji u kanclerz Angeli Merkel, która usiłuje przekonać kolegów w Radzie Europejskiej, by poparli kandydaturę Niemca. Chadecy sprawują władzę w połowie krajów członkowskich, jest ich więc za mało, by Weber głosowanie wygrał, zwłaszcza że francuski prezydent Emmanuel Macron zbudował przeciwko niemu koalicję 10 krajów. Szefowa niemieckich chadeków Annegret Kramp-Karrenbauer zaproponowała Macronowi, że w zamian za poparcie dla Webera Berlin zgodzi się na propozycję utworzenia list ponadnarodowych w kolejnych wyborach europejskich. Macron uważa, że w ten sposób wybory do europarlamentu nabiorą bardziej europejskiego charakteru, ponieważ wyborcy będą mogli oddawać głos na polityków z innych krajów.
Tym bardziej dziwne, że francuski przywódca kontestuje procedurę Spitzenkandidaten. Nie tylko Weber, ale też kandydaci innych grup – w tym nominowani przez socjalistów Frans Timmermans oraz liberałów Margrethe Vestager – prowadzili przed wyborami intensywne kampanie, by dać się poznać Europejczykom. Transparentność obsady najwyższych stanowisk stanie się fikcją, jeśli fotel szefa KE obejmie osoba, która wyjdzie z cienia na ostatniej prostej. Kto to będzie? Opinia publiczna jest skazana na spekulacje. Jeśli Weber odpadnie, to i pozostali wiodący kandydaci nie będą mieli szans na większość. Dlatego wciąż w grze jest podobno Michel Barnier, unijny negocjator wskazywany jeszcze przed wyborami jako czarny koń.
Jeżeli jednak Paryż nie popiera Niemca, to i Berlin nie poprze Francuza. I nie chodzi o to, że Niemcy chcą bronić przejrzystości procesu. Merkel też krytykowała procedurę wiodących kandydatów, nie chcąc się zgodzić na automatyzm w tej sprawie. Teraz musi zrobić wszystko, by Niemcy wyszły z tego z twarzą. Ale Macron także ma mocne argumenty, twierdząc, że następcą Junckera powinien być ktoś z doświadczeniem w rządzie krajowym. Podczas gdy dotychczasowi szefowie KE spełniali to niepisane kryterium, Weber takiego doświadczenia nie ma. Tu błąd popełnili chadecy, decydując się na wystawienie kandydata, który nie jest wiarygodny dla liderów.
Podobnie nieprzejrzysty jest proces nominowania komisarzy. Każda z 28 stolic trzyma swoje typy w tajemnicy, skazując wyborców na spekulacje i przecieki do prasy. By dopełnić tego zwyczaju, napiszę, że – jak twierdzi jeden z naszych dyplomatów – z polskiej strony najprawdopodobniej nie będzie to kobieta, bo Polska do tej pory wystarczająco często odpowiadała na oczekiwania dotyczące równości płci i Bruksela nie będzie od nas tego wymagać. Mieliśmy w KE Danutę Hübner i Elżbietę Bieńkowską. Czas na mężczyznę.