Słowo kolaborant ma banalnie prostą definicję. Oznacza bliską współpracę z: najeźdźcą, okupantem, zaborcą, czyli generalnie wrogiem ojczyzny kolaboranta. Słowo to jest też synonimem zdrady. Acz z racji niezwykle pogmatwanej historii Polski i Polaków, nic w tej kwestii nie przedstawia się prosto.

Reklama

W końcu kolaboracyjne epizody (i to całkiem znaczące) mają w swym życiorysie najwybitniejsi polscy przywódcy z poprzednich stuleci. Książę Adam Jerzy Czartoryski przez lata wiernie służył swemu przyjacielowi z czasów młodości carowi Aleksandrowi I. Będąc nie tylko ministrem spraw zagranicznych Rosji, ale też głównym strategiem politycznym, potrafiącym natchnąć cara wizją budowy imperium, skupiającego pod berłem Romanowów, wszystkie, słowiańskie ziemie.

Jednak nie za to czcili księcia potomni. Czartoryski po krachu planu wskrzeszenia Polski w sojuszu z Rosją, stał się jej najbardziej zaciekłym wrogiem. Przez trzydzieści lat rezydowania w Hotelu Lambert, trzymał w swym ręku dziesiątki nici spisków i dyplomatycznych intryg, wymierzonych w państwo carów. W Petersburgu niezmiennie uznawano "starego Lucyfera" za jednego z najgroźniejszych wrogów.

Również Romana Dmowskiego nie czczono za kolaborowanie z caratem i bycie posłem do Dumy. Ważniejsze stało się to, jaką nakreślił w swym pracach wizję dróg do odbudowania Polski, przypomniał o niej potem zachodnim rządom podczas I wojny światowej, służył ojczyźnie podczas Konferencji w Wersalu. Również współpraca Józefa Piłsudskiego z rządem Austro-Węgier stała się drugorzędnym epizodem w życiorysie, jakim zapisał się w pamięci potomnych. Wszyscy wymienieni na końcu swej życiowej drogi mieli prawo powiedzieć rodakom, że byli jak mickiewiczowski Konrad Wallenrod, bo nigdy nie zapomnieli o przyświecającym im celu, czyli niepodległości.

W II Rzeczpospolitej rządzącym do głowy nawet nie przychodziło fetowanie aktu kolaboracji, jako znamiona chwalebnego pragmatyzmu. Choć przecież gros elit swe kariery zaczynało w państwach zaborczych, mniej lub bardziej współpracując z aparatem państwowym: Rosji, Niemiec i zwłaszcza Austro-Węgier. Powodem do dumy był: patriotyzm, opór wobec zaborcy, chęć służenia idei niepodległej Polski.

Tradycję fetowania kolaboracji skutecznie zaaplikował Polakom dopiero PRL. Komuniści potrzebowali (jak każda władza) panteonu własnych bohaterów, żeby swój reżym legitymizować w oczach społeczeństwa. Jednak rządzili krajem z nadania Kremla, który patrzył im na ręce, narzucał granice swobody i rygory jedynie słusznej ideologii. To mocno ograniczało pole manewru.

Reklama

Chcąc nie chcąc władze PRL wznosiły pomniki największym kanaliom, mającym na sumieniu liczne zbrodnie popełnione na Polakach oraz spore zasługi dla Moskwy. Przy czym tajemnicą publiczną było, jak "zasłużyły" się na oficjalne czczenie takie indywidua jak np. Feliks Dzierżyński, Julian Marchlewski, marsz Michał Rola-Żymierski, gen Karol Świerczewski, etc., etc. Fetowanie łajdaków i zdrajców, przy jednocześnie powszechnej wiedzy, kim naprawdę byli, stało się jednym z fundamentów peerelowskiego "dwumyślenia". Obywatel mógł myśleć sobie, co chciał, grunt że w czasie oficjalnych uroczystości pokornie składał wieńce pod pomnikiem kolaboranta. Rządzący zaś mogli gościom z ZSRR chwalić się tą demonstracją lojalności.

Tak wychowywano społeczeństwo i nowe elity. Miało to jednak pewien skutek uboczny. Celnie wychwycił go niegdyś Piotr Wierzbicki, publikując w 1979 r. na łamach podziemnego "Zapisu" głośny "Traktat o Gnidach". Bardzo obraźliwym mianem "gnid" publicysta określił intelektualne elity wierne władzom PRL, bo te dawały im możność wygodnego życia i robienia kariery. Jak zauważał Wierzbicki: właściwością gnidy jest to, że ona, służąc czerwonym, jest w głębi duszy biała, kontrrewolucyjna, przedwojenna, reakcyjna, prozachodnia, wroga. Gdyby na amerykańskich czołgach wjechali pewnego dnia do Warszawy amerykańscy żołnierze, gnidy witałyby ich z ogromnym entuzjazmem – uważał.

Za oparte na "dwumyśleniu" i czczeniu kolaboracji państwo, po prostu nikt nie miał ochoty umierać, a już zwłaszcza ludzie ze szczytów władzy. Gdy tylko Związek Radziecki zaczął się sypać, rządzący w PRL reżym nawet nie upadł. On wybrał kolaborację z godzącą się na to częścią demokratycznej opozycji, byle tylko zapewnić bezpieczną przyszłość członkom rządzącego establishmentu. III RP odzyskiwała swą niepodległość, odwrotnie niż II RP, w bardzo nieheroiczny sposób.

Mimo to troska o jej przyszłość nakazywałaby dążenie do odcięcia się od tradycji oddawania hołdów kolaboracji. Niezależnie, jak pragmatyczne byłyby jej przesłanki oraz z którym wrogiem Polski miałaby ona miejsce. Jest wręcz rzeczą pachnącą skłonnościami samobójczymi ze strony niepodległego państwa słanie obywatelom komunikatu, że w uzasadnionych okolicznościach współpraca z wrogiem to znakomity pomysł. Zwłaszcza podkreślanie, iż każdy może decydować czy okoliczności są uzasadnione i kolaborować, jak mu się żywnie podoba.

Trudno o bardziej antypaństwową filozofię. Czym innym bowiem jest tłumaczenie przeszłości. Szukanie przyczyn podejmowania przez dane osoby współpracy z okupantem czy zaborcą, niuansowanie stopnia przewinienia, wskazywanie dobrych chęci lub błędnej oceny sytuacji. A czym innym jest gloryfikowanie takiej postawy, czyniąc zeń wzorzec do naśladowania. Brak umiejętności rozróżniania tego niuansu rodzi przyzwolenie na "dwumyślenie" w sowieckim stylu.

Wzorcowy przykład, że PRL jest "wiecznie żywy", dał w tym tygodniu lider polskiej jednoczącej się lewicy, Włodzimierz Czarzasty. Bez mrugnięcia okiem potępił fetowanie Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych kolaborującej z Niemcami, jednocześnie domagając się odbudowania pomnika gen Zygmunta Berlinga. No, ale on kolaborował z sowietami, więc jest "naszym, lewicowym kolaborantem".

Jak jednak mieć pretensje do Czarzastego, skoro w weekend odbędą się pod patronatem prezydenta III RP uroczystości 75-lecia powstania Brygady Świętokrzyskiej. Od jakiegoś czasu narodowa prawica odkopuje pamięć o tej jednostce, bo jest ona dla niej wyjątkowo atrakcyjna. Brygadzie Świętokrzyskiej, w odwrotności do innych oddziałów NZS, nie zdarzało się mordować Żydów.

Acz pod koniec 1944 r. w Polsce żywi przedstawiciela tej nacji stanowili już rzadkość. Za to żołnierze brygady strzelali do członków Armii Ludowej oraz przerzucanych za linię frontu dywersantów z Armii Czerwonej i trochę rzadziej Niemców, uznając komunistów za groźniejszego wroga (co tak bardzo podoba się dziś prawicy). No i jeszcze ten widowiskowy przemarsz z centrum Polski aż do Czech.

Dla tych wszystkich zalet miłośnicy Brygady Świętokrzyskiej bez problemu wybaczają jej trwającą kilka miesięcy współpracę z Niemcami. Wprawdzie wśród oficerów łącznikowych, jakich Gestapo oraz SS podsyłały do dowództwa brygady, mógł się przypadkiem trafić ktoś, kto nieco wcześniej wyżynał mieszkańców warszawskiej Woli, ale przecież III Rzesza przegrywała wojnę. Przecież polityczny pragmatyzm i chęć przetrwania nakazywały kolaborować z jednym okupantem, przeciw drugiemu, bo to się opłaciło. Brygada Świętokrzyska ocalała i znalazła pod ochroną Amerykanów. Jednym słowem osiągnęła sukces.

Niewiele wcześniej ppłk Zygmunt Berling w równie pragmatycznym stylu, znakomicie dogadywał się z oficerami NKWD. Być może nawet przypadkiem znalazł się wśród nich taki, który wcześniej w Katyniu strzelał w tył głowy kolego podpułkownika z ław Wyższej Szkoły Wojennej w Warszawie (absolwenci rocznik 1925). Jednak oni już nie żyli, a chęć przetrwania, a pewnie też i kariery, nakazywały kolaborować. Kariera podpułkownika Berlinga była krótka, lecz efektowna i mógł mówić o sukcesie, bo przeżył. Co nie oznacza, że dziś winno to stanowić powód do narodowej dumy.

Między próbą zrozumienia kolaboracji i dyskusją nad kwestiami politycznych konieczności, a oficjalnym czczeniem jej symboli, zieje ogromna przepaść. Jeśli nasze państwo i jego przedstawiciele nie widzą różnicy, to po jaką cholerę jest ta cała niepodległość?