Znajomi (i nie tylko) cały czas zadają mi pytanie: dlaczego zwolennicy UE przegrali w 2016 r.? Według mnie przeważyło to, że Brytyjczycy utracili poczucie przynależności do wielkiej niegdyś nacji i nie zdołali odnaleźć się jako obywatele ponadnarodowej wspólnoty. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że wynik referendum jest skutkiem tego, że Unia nie zdołała stworzyć poczucia tożsamości dla swoich obywateli. Efekty tego zaniedbania są widoczne na całym kontynencie, zaś w Wielkiej Brytanii – z powodów historycznych – objawiły się najjaskrawiej.
Jeszcze do niedawna dla wielu Brytyjczyków tożsamość narodowa była związana ze zwycięstwem nad nazizmem (przy czym oczywiście zapominano o roli i ofierze Polski – i wszystkich innych sojuszników). Brexit pozwala im na nowo przeżyć emocje walki Brytanii z tyranią kontynentu: okrzyk Borisa Johnsona "Brexit albo śmierć” ("Brexit albo leżenie martwym w rowie”, jeśli dosłownie go cytować) bardzo przypomina wojenną retorykę Winstona Churchilla.
Ciekawe, czy 31 października, kiedy Wielka Brytania ma opuścić UE, Johnson wciąż będzie premierem i czy wciąż będzie gotów zginąć w jakimś rowie?
Reklama
Dokąd teraz zmierzamy? Konserwatyści zamienili się w szajkę ekstremistów, utracili większość parlamentarną, a niebawem mogą zostać bez obecnego przywódcy. Lider Partii Pracy Jeremy Corbyn, pochłonięty marzeniami o socjalistycznej idylli (to efekt ciągłego czytania XIX-wiecznych dzieł Williama Morrisa), przekonał współtowarzyszy, że najlepiej pozostawić decyzję dotyczącą wyjścia z Unii wyborcom. Zaś szefowa Liberalnych Demokratów Jo Swinson chce odwołania brexitu i już widzi siebie jako kolejną kobietę premiera Wielkiej Brytanii.