To, o czym wielu myślało po cichu, na głos powiedział w tym tygodniu w europarlamencie ustępujący przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker. – W czasie tych 105 debat wielokrotnie musiałem z państwem omawiać wyjście Wielkiej Brytanii z UE. Prawdę mówiąc, bolało mnie, że poświęcałem tak wiele swojego mandatu na zajmowanie się brexitem, kiedy nie myślałem o niczym innym niż o tym, jak uczynić tę Unię lepszą dla jej obywateli. Strata czasu i strata energii – mówił unijny przywódca na odchodne. Ktoś ośmielony słowami lidera UE mógłby pójść o krok dalej i zapytać, dlaczego u licha realizowaniem woli jednego narodu od trzech lat zajmuje się 27 innych?
Dzięki sporemu wysiłkowi negocjacyjnemu po obu stronach kanału La Manche groźba brexitu bez umowy została zażegnana (chociaż nadal nie można go całkowicie wykluczyć). Takiego scenariusza bali się wszyscy, bo oznaczałby wymazanie dotychczasowych reguł gry w handlu i wprowadzenie z dnia na dzień kontroli granicznych. Wielkiej Brytanii i UE pozostałyby zasady Światowej Organizacji Handlu. Podobnego resetu między silnie powiązanymi partnerami gospodarczymi do tej pory nigdy nie przeprowadzono. Ale obie strony używały często bezumownego brexitu jako straszaka.
Premier Boris Johnson wielokrotnie powtarzał, że do rozwodu dojdzie niezależnie od tego, czy umowa zostanie wynegocjowana czy nie. Z kolei siedzący po drugiej stronie stołu przedstawiciele UE manifestowali zmęczenie przeciągającymi się rozmowami. Ale tak jak wiele kryzysów w UE, i ten brexitowy udało się rozwiązać dosłownie na ostatniej prostej. Stanęło na tym, że Brytyjczycy najprawdopodobniej nie pożegnają się z UE do końca tego miesiąca, wbrew temu, co obiecywał Boris Johnson.