Odejście ze sceny politycznej najbardziej barwnego duetu - bliźniaków Kaczyńskich - przyjęto w Europie z westchnieniem ulgi. Ich upór i pamiętliwość zmęczyły wszystkich. Bardzo łatwo kpić z braci, nieco prowincjonalnych i karykaturalnych w ich konserwatyzmie, jednak o wiele ważniejsze jest, by zrozumieć, co stało za fenomenem Jarosława i Lecha Kaczyńskich.

Reklama

Wiosną 2004 roku, kiedy Polska wstępowała do Unii Europejskiej, rząd w Warszawie osiągnął cel, który przyświecał polskim przemianom z poprzednich 15 lat. Lat, w których dążenie do obiecanego członkostwa w UE zmuszało wszystkich do odrzucenia politycznych sporów i wspólnych wysiłków, by zrealizować ten "program obowiązkowy". I niezależnie od tego, jak nie lubili się byli komuniści i ci, którzy walczyli z nimi pod sztandarami "Solidarności" - wszyscy zmierzali w jednym kierunku.

Gdy jednak ten cel w końcu osiągnięto i Polska weszła do UE, okazało się, że transformacja wcale się nie zakończyła. W nocy z 30 kwietnia na 1 maja 2004 roku Polska nie stała się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, spokojną europejską prowincją. W dalszym ciągu była państwem z ogromną liczbą nierozwiązanych problemów gospodarczych, politycznych, społecznych, a nawet psychologicznych. Gdy jednak zabrakło motywacji, jaką było gorące pragnienie, by dołączyć do europejskiego klubu, kontynuowanie reform okazało się bardzo trudnym zadaniem.

Gwiazda braci Kaczyńskich wzeszła na tle zmęczenia Polaków wysiłkiem z poprzednich lat i rozczarowania elitami, które wprowadziły Polskę do UE. Hasło oczyszczenia establishmentu, które utorowało PiS-owi drogę do władzy, było naturalną reakcją na długi łańcuch korupcyjnych i politycznych skandali. Nadszedł czas rewanżu dla tych, którzy z jednej strony nie nadążali za przemianami i bali się ich, a z drugiej dla tych, którzy brzydzili się moralną nieokreślonością "technokratów", niezbyt wiernych głoszonym niegdyś zasadom i ideałom.

Reklama

Poglądy braci Kaczyńskich w skoncentrowanej formie przejawiły się w polityce rządu w Warszawie na scenie europejskiej. Polskę całkiem słusznie oskarżano więc o zachowania jawnie sprzeczne z główną zasadą integracji: "nie rozdrapywać historycznych ran dla dobra wspólnego postępu". Nieskrywana germanofobia Kaczyńskich, wychodząca wciąż na wierzch zarówno wtedy, gdy trzeba, jak i bez powodu, szokowała Europejczyków, którzy w ciągu dziesięcioleci integracji przywykli do bardziej cywilizowanych sposobów wyjaśniania sporów.

A jednak członkowie wszystkich przyszłych polskich rządów powinni wspominać braci Kaczyńskich dobrym słowem za każdym razem, gdy będą się wybierać na europejskie spotkania. Uparcie broniąc swojego stanowiska, Kaczyńscy naprawdę podnieśli status Polski w UE. To oni zmusili duże europejskie stolice do liczenia się ze stanowiskiem Warszawy i do tego, by o wiele więcej niż dotąd uwagi poświęcać nowym państwom członkowskim. Ustępstwa, do których zmuszono Unię w ostatnich miesiącach (w kwestii zasad głosowania, procedur podejmowania decyzji i sposobów blokowania), zapewniły bowiem Polsce stabilną pozycję na wiele dziesięcioleci.

Polscy konserwatyści doskonale uchwycili - możliwe, że nawet nie zdając sobie z tego sprawy - zmianę atmosfery w Unii Europejskiej i przesunięcie wpływów znowu w stronę rządów państw członkowskich. Ta tendencja stała się oczywista po klęsce eurokonstytucji. Bracia Kaczyńscy ściągnęli na siebie ogólną niechęć, w dość toporny i wyzywający sposób broniąc narodowych interesów Polski. Ale przecież pozostali przywódcy, zwłaszcza ci z dużych państw europejskich, robią dokładnie to samo, chociaż oczywiście w znacznie bardziej wyszukany sposób.

Reklama

Gabinet Donalda Tuska otrzyma więc po Kaczyńskich godny pozazdroszczenia spadek. Cała "brudna robota" na froncie europejskim już została wykonana, a nowemu premierowi pozostaje tylko korzystać z owoców cudzych wysiłków i odcinać dyplomatyczne kupony. Przecież wszystkie problemy może zrzucić na poprzednika, a żeby poprawić relacje z sąsiadami, wystarczy być "anty-Jarosławem". Rząd PiS odchodzi do przeszłości, doskonale wypełniwszy rolę politycznych kamikadze. Bo to właśnie za cenę reputacji braci Kaczyńskich Warszawa wdarła się na zupełnie nowy poziom wpływów w Europie.

Ale chyba jeszcze ważniejsza jest lekcja, jaką w ciągu ostatnich dwóch lat otrzymał polski naród: sprowadza się ona w skrócie do tego, że poszukiwanie przyszłości w przeszłości jest bez sensu. Nic więc dziwnego, że przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu głosowali w czasie wyborów przede wszystkim młodzi ludzie. To nowe pokolenie Polaków zupełnie się nie interesuje dochodzeniem, kto miał, a kto nie miał racji w konfliktach i sporach sprzed dziesięcioleci. Tym bardziej że doświadczenie PiS dowiodło, że moralny i szczytny cel nie usprawiedliwia bezwzględności w doborze środków.

Odmówiwszy zaufania braciom Kaczyńskim (i zarazem ich kuriozalnym partnerom z dawnej koalicji) polskie społeczeństwo wykonało pierwszy w pełni samodzielny krok ku współczesnemu państwu europejskiemu. Ostatnie wybory były rzeczywiście niezależną i samodzielną decyzją Polaków, a ich stanowcze "nie" dla konserwatywnego rewanżu świadomym wyborem. Naród pokazał, że jest zdolny nie tylko ulegać populizmowi, ale także przeciwdziałać mu.

"Zaczęliśmy zmieniać Polskę, ale zostaliśmy zatrzymani w pół drogi" - powiedział z goryczą po ogłoszeniu wyników wyborów premier Jarosław Kaczyński. I to jest właśnie główna zaleta demokracji: że można zatrzymać się w pół drogi, zamiast uparcie podążać wybraną trasą, by na jej końcu stwierdzić, że zaprowadziła nas donikąd.


Fiodor Łukianow, politolog, redaktor naczelny pisma "Rosja w globalnej polityce"