"Teraz go nie ma, wyjechał na konsultacje, odetchnęliśmy. Ale niedługo wraca i znowu zacznie się jatka" - mówił w Kabulu polski dyplomata przy szklaneczce whisky w klubie dla cudzoziemców.

Wysoki płot, przed bramą ochroniarze z kałasznikowami. W środku zaciszny ogród i restauracja. Choć w Afganistanie nie wolno sprzedawać alkoholu, a nawet wwozić go do kraju, tutaj hulaj dusza, piekła nie ma. Whisky, gin, wódka. Najlepsze gatunki. W wąskim gronie rozmawia się o dwóch rzeczach: rokowaniach z talibami i najnowszych poczynaniach "Bombowca". Pierwsze stoi w sprzeczności z drugim. Dyplomatyczny świat jęczy i zgrzyta zębami, ale trwa wojna i to dowódca walczącej armii Zachodu, czyli ISAF (siły NATO w Afganistanie), jest górą. A McNeill chce wypalić talibską zarazę rozpalonym żelazem. Żadnych rokowań.

Pax Britannica

Wojna w Afganistanie to jednak nie pancerno-lotnicza batalia w stylu Pustynnej Burzy w Iraku, lecz subtelna gra, w której potrzebne są subtelne metody. Błędny ruch burzy z trudem budowaną równowagę, zamienia przewagi w porażki, a sympatię w nienawiść.


Reklama

Większość Afgańczyków nie popiera partyzantki i nie chce powrotu talibów. Nawet w Pasztunach, z których się wywodzą, radykałowie islamscy nie mają silnego oparcia. Muszą lawirować, zawierać sojusze, schlebiać starszyźnie. Bez jej przyzwolenia lub przynajmniej obojętności - zginą. Nie dostaną żywności i schronienia, a nawet mogą trafić na zbrojny opór plemion, co zdarzyło się choćby w prowincji Paktika, gdzie stacjonują Polacy. Rebelia w południowym i wschodnim Afganistanie opiera się wprawdzie w znacznej mierze na zastraszaniu przez powstańców ludności wiejskiej, ale też na mieszaninie autentycznego poparcia, przychylności plemion, a nade wszystko… splocie interesów.

Zamiast nagiej siły można jej przeciwstawić podobną grę. Koktajl lisiej dyplomacji i lwiej stanowczości. Mozaika etniczno-plemienna Afganistanu sprzyja rządowi i siłom koalicyjnym, a nie rebeliantom. "Talibowie nie mają szans na zdobycie szerokiego poparcia. Wciąż silna jest bowiem struktura plemienna, a talibowie chcą ją znieść w imię islamu. Tylko na południu, gdzie została zniszczona przez wojnę z Sowietami, są oni interesującą ofertą dla konserwatywnych mieszkańców wsi. Nie troszczy się o nich żadna władza, idą więc do talibów" - tłumaczy Fahim Daszti, towarzysz walki Ahmada Szaha Masuda, dowódcy antytalibskiego Sojuszu Północnego zabitego w samobójczym zamachu tuż przed atakami z 11 września 2001 r. Daszti stracił w nim oko.

W tej gmatwaninie powiązań i zależności trzeba umieć się poruszać, czuć, skąd wieją wiatry. A sztuka to niełatwa. Nieźle opanowali ją Brytyjczycy, którzy w południowej prowincji Helmand toczą z talibami najcięższe spośród wszystkich sił koalicyjnych boje. Latem tego roku to oni wzięli na siebie główny ciężar wojny. Wielka Brytania ma w Helmandzie tylko 6700 żołnierzy, a to nie tylko najbardziej dotknięty rebelią rejon Afganistanu, ale także światowe centrum produkcji opium.

Przeciwnikami są tam zarówno talibowie, jak i handlarze narkotykami. Ruszają stąd w świat całe karawany opiumowe konwojowane przez ciężkozbrojne oddziały. W nieprzychylnym terenie tak mała liczba wojska nie wystarczy, by przetrwać, a co dopiero zwyciężać. Tymczasem na południu z rąk brytyjskich, a także kanadyjskich żołnierzy giną setki rebeliantów, od czasu do czasu udaje się oswobodzić od partyzantów całe dystrykty. Sukcesy te są możliwe nie tylko dzięki dobremu dowodzeniu i wyszkoleniu wojska, ale także umiejętnej polityce. Wyczuciu, przekupstwie, wygrywaniu jednych przeciwko drugim, a dopiero jeśli to niezbędne - zastraszaniu.

Brytyjczycy negocjują ze starszyzną wioskową czasowe zawieszenia broni. Uzgadniają z nią nawet ruchy wojsk. Starszyzna zaś rozmawia nie tyle w imieniu własnym, co talibów, z którymi jest powiązana. Na poziomie lokalnym dotrzymują oni przyjętych umów, co daje nadzieję, że podobnie może być w skali całego kraju.

Reklama

Szczególnie zainteresowany porozumieniem z talibami jest prezydent Afganistanu Hamid Karzaj. Ten Pasztun ze szlachetnego, królewskiego plemienia Popalzajów nie ma jednak mocnego zaplecza politycznego. Jego władza zależy od schlebiania silnym klanom i klikom. Wciągając talibów do władz, ustrzelił dwie kaczki za jednym zamachem - dał krajowi pokój, a sobie tak upragnione zaplecze. I to jakie.

Pax Americana
W poprzek tych planów stanął sprężysty generał z lekko odstającymi uszami i wyrazie twarzy rewolwerowca z Teksasu: McNeill. "Koniec dogadywania się z talibami" - brzmiało motto "Bombowca", kiedy 1 lutego objął dowodzenie ISAF. Podeptał w ten sposób wysiłki swojego poprzednika, brytyjskiego generała Davida Richardsa, który promował lokalne porozumienia pokojowe i wspieranie ekonomiczne rejonów zagrożonych opanowaniem przez rebeliantów. Już cztery dni później samoloty zabiły rakietami Abdulę Gafura, jednego z polowych komendantów rebelii. "Bombowiec" przystawił swoją pieczęć firmową. Nastała nowa polityka; teraz rzecz nie w tym, by wynegocjować z wrogiem pokój, ale by wyeliminować wszystkich potencjalnych partnerów rokowań, zanim te się w ogóle rozpoczną.


McNeill, niegdyś porucznik piechoty z Północnej Karoliny, związał się ze spadochroniarzami i zaczął piąć po szczeblach kariery. Został dowódcą kompanii, potem batalionu, brygady, dywizji, wreszcie szefem korpusu. Zdecydowany, stanowczy, żadnych subtelności. Wojna to wojna.

I zaczęło się.
4 marca. Zaatakowany amerykański patrol otwiera ogień do ludzi na drodze z Dżalalabadu do granicy pakistańskiej. Szesnastu zabitych, w tym dwoje dzieci, dziesiątki rannych. Incydent ten przeszedł do historii jako masakra w Szinwar.
5 marca. Dziewięciu cywili, w tym pięć kobiet i troje dzieci, ginie w jednym domu we wsi na północ od Kabulu. Uderzyły w nich dwie bomby lotnicze.
29 kwietnia. Sześciu cywili, w tym kobieta i nastolatka, zostaje zabitych podczas rajdu na dom w prowincji Nangarhar.
1 maja. Pięćdziesięciu cywili ginie w ciągu całego poprzedzającego tygodnia podczas nalotów na prowincję Herat.
9 maja. Od dwudziestu jeden do trzydziestu ośmiu - w zależności od relacji - cywili zostaje zabitych w uderzeniu lotniczym na wieś Soro w Helmandzie po zaatakowaniu oddziału amerykańskich sił specjalnych w tej okolicy.
31 maja. Co najmniej piętnastu ludzi zabitych przez siły NATO, także w Helmandzie.





To tylko głośniejsze przypadki z pierwszych czterech miesięcy dowodzenia McNeilla. Nic dziwnego, że inne kontyngenty narodowe, szczególnie brytyjski, zaczęły oponować przeciwko takim metodom walki.
Anglicy zażądali nawet od Amerykanów, by wycofali swoje siły specjalne z Helmandu. "Wasi ludzie są zbyt brutalni, antagonizują ludność" - argumentowali. Protestowali również sami Afgańczycy, w tym prezydent Karzaj, który ostrzegł, że naród afgański nie będzie tolerował zabijania jego niewinnych obywateli.

"Nasza armia nie ma samolotów ani śmigowców bojowych" - tłumaczy pułkownik Ziad Maluk Zazaj, dowódca 2. brygady 203. Korpusu Narodowej Armii Afganistanu. "Walcząc z talibami, często musimy wzywać pomoc amerykańską, ale nie mamy wpływu na to, jakie cele atakują ich samoloty. Niestety, śmierć tylu ludzi podczas bombardowań, nawet jeśli jest skutkiem pomyłki, nie poprawia naszej sytuacji. Bo - w efekcie - poparcie dla rządu maleje, a dla talibów rośnie".

Tymczasem w czerwcu od pięćdziesięciu do osiemdziesięciu cywili poległo podczas nalotu na wieś Heiderabad w Helmandzie, a w sierpniu może nawet dwie setki w dystrykcie Baghran w tej samej prowincji. Za każdym razem ISAF przeprasza i mówi o pomyłce, a ludzie giną.



16 sierpnia polscy żołnierze zabili kilkoro mieszkańców wioski Nangar Khel w prowincji Paktika. "Nie patyczkować się w wrogiem - naucza <Bombowiec>. Trzeba go tropić i zwalczać, a nie zastanawiać się, jakie straty przyniesie taka stanowczość". I nie patyczkowali się.

Polska Grupa Bojowa w Afganistanie podlega bezpośrednio Amerykanom, w ani jednej prowincji nie tworzymy własnego dowództwa. Nie przybiliśmy na Afganistanie swojej pieczęci. Jesteśmy jak Amerykanie, wyglądamy jak Amerykanie, przeciętny Afgańczyk nie odróżnia naszych żołnierzy od amerykańskich. Tragiczne wypadki w wiosce spowodują, że teraz to będzie jeszcze trudniejsze.

"Musicie zrozumieć, Afgańczyków nie da się pokonać. Żadna armia tego nie zrobiła w przeszłości, a talibowie to także Afgańczycy" - mówi Fatim Daszti. "Im więcej zabitych kobiet i dzieci, tym stają się silniejsi. Jeśli tak dalej pójdzie, za trzy, cztery lata będą już w Kabulu".