Polska zatrudnia w Iraku dziesiątki tłumaczy, dochodzą do tego policjanci i urzędnicy, którzy nam pomagają. Nieliczni, większość woli bowiem po cichu współpracować z rebeliantami. Nie wierzą w zwycięstwo sił koalicji, postawili więc na pewniejszego konia. Nade wszystko jednak - chcą żyć. Dla nas tłumacze i informatorzy są nieocenionym źródłem wiedzy o Iraku, pomocą, bez której błądzilibyśmy tam jak ślepcy po pustyni. Dla rebeliantów to zdrajcy. I według nich powinien ich spotkać los zdrajców. Śmierć.

Reklama

Już jestem martwy

Przerażona twarz, zapadłe policzki pokryte szczeciną. Czterdziestoletni może mężczyzna na klęczkach kaja się przed kamerą, przeprasza za kolaborację z "wrogami islamu". Ma związane ręce. Kiedy kończy, podchodzi do niego dwóch zamaskowanych mężczyzn. Krótki nóż kończy sprawę. Kamera nagrywa wszystko ze szczegółami: krew płynącą po gardle, krzyk zarzynanego człowieka, ostrze wciskające się coraz głębiej w ciało. Wielominutowe konanie. To prawdopodobnie Mohammed Kurdi Hussein, tłumacz służący Amerykanom. Rebelianci nagrali egzekucję i rozpowszechniali ją w internecie. Ku przestrodze.

Oglądałem ten film w Iraku. Wiele razy, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. Oglądali go też tłumacze pomagający Polakom. Dla mnie był jedynie przerażającym horrorem, od którego można uciec, dla nich - przeznaczeniem, nemezis, od której nie ma ratunku.

Reklama

"Boję się, co tu ukrywać" - mówi Ahmad, jeden z najbardziej zaufanych tłumaczy pracujących dla nas w Diwanii. Jest Irakijczykiem, nie chroni go obywatelstwo Rzeczypospolitej jak arabskich tłumaczy przywiezionych z kraju. Nie nosi jak oni polskiego munduru. "Kilku z nas już zginęło, za współpracę jest jedna kara - śmierć. Każdy to wie".

"Dlaczego więc nadal to robisz? Dlaczego nie odejdziesz?"

"Skoro już zacząłem, nie mam wyjścia. Wszystko jedno, czy teraz przerwę współpracę, czy będę ją kontynuował, jestem martwy. Mogę dziękować Allahowi za każdy dzień życia. Wydali na mnie wyrok. Rozmawiasz ze mną? A może to tylko złudzenie, bracie - mnie już nie ma".

Reklama

Szeroki uśmiech, wyszukana grzeczność, ale jego oczy. Nie ma w nich przerażenia, jest rezygnacja, zgoda na to, co nadejść musi. Codzienny strach zmienił się w zobojętnienie. A ono daje odwagę.

Ahmad nie ukrywa się, jak inni tłumacze, którzy wyprowadzili się z rodzinnych miejscowości i zmienili nazwiska. Mieszka nadal w Diwanii. Przeżył pewnie tylko dlatego, że jego potężne plemię dominujące w kontrolowanej przez nas prowincji Kadisija ujęło się za nim. Rebelianci z Armii Mahdiego nękający Polaków nie chcą zadzierać z taką siłą, dlatego na razie mu darowali. Do czasu - czekają, aż opuścimy Irak, a stanie się to ledwie za kilka miesięcy.

Zabij, ojcze

Ahmad to szczęściarz. Swoi chcą go bronić, przeładowali nawet plemienne karabiny, by stanąć za nim murem. Ale nasz tłumacz jest szyitą z południa, gdzie lojalność klanowa góruje wciąż nad bratobójczym szaleństwem.

Sally, jak nazwali ją Amerykanie, nie ma tyle szczęścia. Piekło 28-letniej wykształconej kobiety z Bagdadu zaczęło się letniego poranka trzy lata temu. Usłyszała zza okna krzyki. Kiedy wybiegła z domu, zobaczyła amerykańskich żołnierzy wrzeszczących na sąsiada, który nic, a nic nie pojmował z ich słów. Podeszła i zaczęła tłumaczyć. Żołnierze chcieli go aresztować - powiedziała mu to. Te kilkanaście słów po angielsku przesądziło o jej losie.

"Może będziesz dla nas pracować?" - zaproponowali żołnierze. "Czemu nie?" - pomyślała.

W American Forces Press Service, propagandówce Departamentu Obrony USA, opisano ją jako bohaterkę, która poświęciła się dla swojego narodu. Zacytowano nawet jej słowa: "Przybyliście, żołnierze i marines z Ameryki, aby pomóc mojemu krajowi, muszę i ja pomóc moim rodakom. Widzę żołnierzy, którzy oddają życie dla Irakijczyków. Przyszli do mojego kraju i zginęli za nas. Widzę żołnierzy oddających życie za Irak. Doceniam to, co robią. Kocham ich". Nie wiadomo, czy kazał jej tak mówić amerykański specjalista od PR, czy może sama doskonale wczuła się rolę.

Dlaczego naprawdę zaczęła kolaborować? Zahukana, zdominowana przez starszego o całe pokolenie męża, poczuła szansę na inne życie, za którym tak tęskniła. No i pieniądze. Tłumacz dostaje w Iraku od 400 do 1000 dolarów miesięcznie. To majątek, na szyickim południu przeciętna rodzina musi zadowolić się ledwie dwustoma dolarami - często na siedem - osiem osób.

Ale jest i druga strona medalu. Straszna. Zaczęło się od bicia jej dzieci. Pewnego dnia syn wrócił do domu z połamanymi rękoma, nie zrobili mu tego rebelianci, ale sąsiedzi. Potem skatował ją własny mąż, żądając, by przestała kolaborować z Amerykanami. Nie posłuchała. Zmasakrował jej więc twarz kamieniem i zabrał cały majątek. Nikt z rodziny nie stanął w jej obronie, przeciwnie - Sally dowiedziała się wkrótce, że ojciec kazał ją zabić. Wyznaczył nawet nagrodę za jej głowę - pięć tysięcy dolarów. Uznał, że współpracując z okupantami, okryła się większą hańbą, niż gdyby została prostytutką. Uciekła do zielonej strefy, ufortyfikowanej dzielnicy w centrum Bagdadu, gdzie mieszczą się obce ambasady i władze Iraku. Tam jest bezpieczna. Na razie. Teraz marzy tylko o jednym - wyjechać z kraju, nawet bez dzieci. Żyć.

Ludzie w chustach

Tłumacze koalicyjni giną w Iraku dziesiątkami, policjanci zaś setkami. W centrum kraju i na południu - w tym w polskiej strefie - niemal cała policja współpracuje z Dżamem, jak Polacy nazywają szyicki ruch oporu. Są jednak jednostki, które wybrały wierność rządowi. Ich funkcjonariusze toczą z rebeliantami śmiertelną grę. "Mortal combat" na żywo. Kto będzie pierwszy, kto kogo?

W Diwanii, stolicy polskiej strefy odpowiedzialności, po stronie koalicji stanął tylko jeden oddział policyjny: batalion manewrowy złożony głównie z ludzi pochodzących z północy. Choć mieszkają w koszarach, a nie w mieście, gdy wyjeżdżają za bramę - nakładają chusty na twarze, by nikt ich nie rozpoznał. "Mogą nas dopaść wszędzie, choćby setki kilometrów stąd" - tłumaczy Mahmud. Nie ma dystynkcji, nie chce podać stopnia. "Musimy być ostrożni" - dodaje.

Jeździłem z nimi na patrole. Usadowieni na pick-upach, obwieszeni amunicją do karabinów maszynowych wyglądają jak somalijscy bojówkarze. Palce na spustach, gotowi w każdej chwili zabić.

Batalion manewrowy stacjonuje w koszarach w dzielnicy Askarija wraz z regularną policją i polskimi żołnierzami, którzy ją wspomagają. "Nie ufamy policjantom, prawie na pewno współpracują z "tamtymi", nie można im przekazywać żadnych informacji, natychmiast wyciekną do naszych przeciwników" - mówił mi latem polski oficer dowodzący fortem w Askarii.

Ludzie z batalionu manewrowego są pewniejsi, Polacy zabierają ich więc na wspólne patrole. - Oni nie uciekną w razie ataku - mówi oficer. - Są za to groźni z innego powodu, jak dojdzie do starcia, strzelają do wszystkiego wokół, zupełnie bez sensu. Nie zależy im na akceptacji społeczności. Przeciwnie, zachowują się jak okupanci.

Rebelianci znakomicie orientują się w podziałach wewnątrz policji. Nie atakują lokalnych funkcjonariuszy, nie ostrzeliwują posterunków drogowych, które "nie zauważają" rakiet upchanych na półciężarówkach lub pocisków moździerzowych w bagażnikach aut osobowych. Zagięli za to parol na funkcjonariuszy z batalionu manewrowego.

"Chcą nas pozabijać, nikt tego nie ukrywa, dobrze o tym wiemy" - mówi Mahmud. "Ale nie jesteśmy barankami idącymi na rzeź, mamy broń. Łatwo się nie damy".

I nie dają się. Manewrowi słyną z brutalności podczas rewizji i przesłuchań. Miasto nienawidzi ich, oni nienawidzą miasta. Jeśli zdołają zachować anonimowość, może nawet uda im się przeżyć, gdy już opuszczą Diwaniję i wrócą do domów. Dlatego trzymają się z dala od cywilów i lokalnych policjantów. Od wszystkich. Życie zawierzyli koalicji. Kiedy Polacy opuszczą już Diwaniję i przekażą ją Irakijczykom, zostaną sam na sam z wrogim miastem, które tylko czeka, by im odpłacić.