Tłumy na ulicach Prisztiny powiewały flagami Albanii, ponieważ Kosowo nie ma nawet własnych barw narodowych. W ogóle posiada niewiele - z pewnością za mało, by żyć samodzielnie, jak na niepodległe państwo przystało. Deklaracja była możliwa tylko dlatego, że bezpieczeństwa tej prowincji strzegą siły NATO, mogła ona sobie pozwolić na podobną fantazję, gdyż sfinansuje ją głównie europejski podatnik, czyli każdy z nas.

Reklama

Kiedy państwo jest tak zależne od innych, powinno brać pod uwagę ich zdanie. Unia Europejska przekonywała Kosowian, by wstrzymali się z deklaracją, najlepiej do czasu, kiedy i Serbia, i Kosowo znajdą się kiedyś w UE. Na próżno. Niektóre państwa Unii nie zamierzają uznawać tej niepodległości, otwarcie oświadczyła to Hiszpania, waha się Cypr, wątpliwości ma też Belgia. Słowenia utrzymująca świetne stosunki handlowe z Belgradem powie „tak” z prawdziwym bólem. A przecież sama nie tak dawno walczyła z nim zbrojnie o wolność. Nie ma jednomyślności w tej sprawie, a skoro tak - Polska nie powinna wyrywać się przed szereg i przedwcześnie uznawać wolnego Kosowa.

Europa nie potrzebuje obrażonej, wyalienowanej Serbii. Chcemy widzieć ją nie w objęciach nacjonalistów i Rosji, ale jako jednego z nas, w szeregach UE. I Serbowie najwyraźniej pragną tego samego, skoro w ostatnich wyborach prezydenckich wybrali proeuropejskiego Borisa Tadicia, a nie jego prorosyjskiego konkurenta. Trudno jednak najpierw pluć komuś w twarz, a potem mamić go okrągłymi słówkami. Utrata Kosowa w taki sposób jest dla Serbów policzkiem - chodzi wszak o kolebkę ich państwa i Kościoła. Mleko się rozlało, z winy popędliwości Kosowian mamy międzynarodowy problem. Teraz energia Unii powinna skupić się na tym, by wynagrodzić Serbii upokorzenie, dać jej poczucie, że nie jest osamotniona i może liczyć nie tylko na ochronę swojego dziedzictwa w Kosowie - bo o to w gruncie rzeczy jej chodzi, a nie o samą prowincję - ale i na szybkie wstąpienie do UE, jeśli tylko będzie gotowa.