Orędzie noworoczne prezydenta Rosji wygłoszone w tym tygodniu, połączone z dymisją rządu i zapowiedzią zmian w konstytucji świadczy, że Władimir Putin szuka nowego otwarcia. To zrozumiałe. Wbrew urzędowemu optymizmowi okazywanemu przez zasiadającego na Kremlu cara lista problemów, jakie wymienił, daje po zsumowaniu obraz państwa powolutku zmierzającego w stronę głębokiej zapaści.
Bycie atomowym mocarstwem nie zmienia faktu, że kraj ubożeje i wymiera, a głównym źródłem dochodu pozostaje sprzedaż ropy naftowej i gazu ziemnego. Przez dwie dekady rządów Putina i wysiłków byłego już premiera Dmitrija Miedwiediewa eksport produktów przemysłowych (poza bronią) nie drgnął w górę nawet o milimetr. Już tylko to powinno skłaniać Kreml do poprawy relacji z Zachodem, bo podobnie jak kilka razy w przeszłości, jest to jedyna droga do skutecznej modernizacji państwa. Zwłaszcza, gdy w siłę rosną Chiny, traktujące coraz bardziej Rosję jako swoje zaplecze surowcowe. Zamiast tego Moskwa wybiera agresywne próby podporządkowywania sobie krajów niegdyś będących częścią Związku Radzieckiego.
Jednocześnie podkopuje jedność Unii Europejskiej oraz nieudolnie próbuje wpływać na wyniki wyborów w USA zmuszając Zachód, który chętnie dogadałby się z Kremlem, do reakcji obronnych. Zysk żaden, straty wymierne, a mimo to Władimir Putin z maniackim uporem wciąż trzyma się tej strategii. Jedyną nowością jest położenie coraz większego nacisku na politykę historyczną. Już w maju Rosja obchodzić będzie 75 rocznicę zakończenia II wojny światowej i gołym okiem widać, jak bardzo Moskwie zależy, by być postrzeganym jako główny pogromca nazizmu oraz wyzwoliciel Europy. Zapowiedź złożenia w Radzie Europy projektu rezolucji potępiającej Polskę za "kłamstwa historyczne i manipulację faktami", to jeden z wielu frontów "ofensywy historycznej". Jako że III RP jest obecnie dla Putina "najwygodniejszym" wrogiem, główne uderzenia dotyczące przeszłości idą w jej stronę.
Tak od lat Kreml eskaluje konflikty w imię odzyskania choć części dawnego imperium oraz narzucenia swej narracji historycznej sąsiadom. Bez oglądania się na wzbudzany opór, ponoszone straty, a nawet ryzyko, że odizolowana od Zachodu Rosja nie przestanie staczać się po równi pochyłej w stronę Wielkiej Smuty.
Patrząc z boku prezentuje się to wręcz samobójczo, lecz kremlowskie elity wyraźnie innej drogi nie widzą. Jednak ich postawa nie powinna dziwić. Szukanie innej drogi wymagałoby zmierzenia się z przeszłością Rosji. Wyciągnięcia na wierzch nawet najboleśniejszych zdarzeń i ich uczciwe przeanalizowanie. Próbował tego na początku swej prezydentury Borys Jelcyn, lecz pierwsze efekty okazały się tak bolesne, przygnębiające i w rosyjskim odczuciu poniżające, że z ulgą porzucono owe starania, na rzecz ucieczki w putinowskie mity.
Aby poprowadzić prawdziwą opowieść o ostatnich stu latach Rosji trzeba mieć naprawdę mocne nerwy. Na jej początku należałoby się cofnąć jeszcze bardziej wstecz i zacząć od historii ambitnego kraju, który po Wielkiej Smucie od połowy XVII w. sukcesywnie poszerzał swe granice. Czasami przegrywał wojny, lecz częściej je wygrywał, pokonując ostatecznie swych najniebezpieczniejszych wrogów: Szwecję, Rzeczpospolitą i Turcję. Pomimo despotycznych porządków Rosja nie traciła też zdolności do modernizowania się, jeśli władał nią wystarczająco zdeterminowany car. Piotr I Wielki, Katarzyna II, czy nawet Aleksander I unowocześniali Rosję w mniej lub bardziej bolesny dla jej mieszkańców sposób, lecz mogli pochwalić się sukcesami.
Gdy więc zaczynał się wiek XX ich potomek Mikołaj II władał imperium rozciągającym się od Władywostoku po Kalisz. Co więcej, pomimo klęski w wojnie z Japonią i rewolucyjnego wrzenia, Imperium Romanowów rosło w siłę i to w tempie budzącym respekt europejskich mocarstw. Od początku stulecia do roku 1914 r. w Rosji trwała wręcz eksplozja demograficzna. Przed wybuchem I wojny światowej liczba jej mieszkańców dobiła do 180 mln. W tym czasie USA zamieszkiwało 95 mln ludzi, a Niemcy 80 mln. Francuski ekonomista Edmond Thery w książce "La transformation economique de la Russie" prognozował wówczas, iż jeśli tempo przyrostu naturalnego się utrzyma, to w 1948 r. Rosja będzie posiadała 344 mln mieszkańców.
Wzrostowi zaludnienia towarzyszył równie szybki przyrost produkcji przemysłowej, rolnej oraz obrotów w handlu zagranicznym. W 1913 r. Rosja (dziś nie do uwierzenia) wyprzedziła USA i stała się największym producentem oraz eksporterem żywności na świecie. Aż 40 proc. całego zboża na światowych rynkach zebrano z pól Imperium Romanowów. W tym czasie już od dekady rosyjski przemysł odnotowywał wyższy wzrost produkcji od amerykańskiego i niemieckiego. Nadrabiając długoletnie zaległości. Dzięki temu u progu wojny Rosja osiągnęła status czwartej przemysłowej potęgi świata. Wyprzedzały ją na tym polu jedynie: USA, Niemcy i Wielka Brytania. To była prawdziwa "Belle Epoque". Aleksy Tołstoj spoglądając na Petersburg w 1913 r. pisał, że fortuny: powstawały jak gdyby z niczego. Ludzie odurzali się muzyką, półnagimi kobietami, szampanem. Kluby gry, domy schadzek, teatry, parki rozrywek wyrastały jak grzyby po deszczu.
Latem następnego roku zaczęła się krwawa apokalipsa. Rzetelne opisanie jej wymaga grubych tomów poświęconych ludzkiemu okrucieństwu i cierpieniu. Felietoniście pozostaje ciąg nudnych liczby i encyklopedycznych faktów. Najpierw na frontach I wojny światowej poległo ponad półtora miliona poddanych cara. Potem, gdy władze przejęli bolszewicy i zaczęła się wojna domowa, zginęło kolejne 3 mln. Kiedy walki jeszcze trwały Lenin wysłał funkcjonariuszy Czeka i robotniczy aktyw, żeby konfiskował chłopom żywność i ziemię. Wkrótce głodowało 25 mln ludzi. Zmarło kilka milionów. Nim nadeszła pomoc żywnościowa z USA przez Powołże przetoczyła się fala kanibalizmu. Kanibalizm wrócił na początku lat 30., gdy Józef Stalin rozpoczął kolektywizację rolnictwa i przy okazji postanowił zagłodzić Ukrainę. Liczba szacowanych ofiar to 5 do 8 mln. Niedługo potem w drugiej połowie dekady podczas czystek, z polecenia tyrana, rozstrzelano około miliona jego poddanych. Nim Stalin zmarł do łagrów zdążono posłać ok. 50 mln. Ilu z tych nieszczęśników przetrwało głód i morderczą pracę w tajdze lub kopalniach na Dalekim Wschodzie nikt nie liczył.
Po drodze zaś była jeszcze najkrwawsza z apokalips, jaką stała się do obywateli ZSRR II wojna światowa. Oficjalnie zginęło ich 20 mln, lecz badania historyków wskazują, że liczba ofiar w rzeczywistości oscylowała w okolicach 28 mln. Większość z nich poległa na froncie, bo marszałkowie Stalina do samego końca wojny uparcie trzymali taktyki: "Ja mam ludzi mnogo!" (zgodnie ze słowną dykteryjką, jaką lubił potarzać tyran). Jedynie podczas zdobywania Berlina, gdy marszałek Żukow ścigał się z Koniewem o laury zwycięzcy, poległo więcej czerwonoarmistów niż wszystkich amerykańskich żołnierzy podczas II wojny światowej.
Nieustające rzezie dziesiątkowały Rosjan przez trzydzieści lat, potem było już zdecydowanie spokojniej. Jednak imperium już nigdy nie potrafiło samodzielnie się wyżywić, bo kołchozy nie nadawały się ani do zajmowania uprawami, ani prowadzenia hodowli zwierząt. Przy okazji mieszkańców wsi zamieniono w niewolników, którym bez paszportu wydanego przez władze nie wolno było pojechać do odleglejszego miasta.
Wprawdzie Stalin rozbudował przemysł ciężki i zbrojeniowy do niewyobrażalnych rozmiarów, lecz od lat 50 Związek Radziecki coraz bardziej odstawał technologicznie od Zachodu. Jedyne co mu pozostawało to eksport: broni do krajów Trzeciego Świta oraz sprzedaż ropy i gazu ziemnego Europie Zachodniej. Największym atutem Kremla były więc rakiety z głowicami jądrowymi oraz olbrzymie siły zbrojne. Dzięki nim gniewu Moskwy wszyscy się bali. Jednak nawet to nie pomogło, gdy zacofane i przerażająco biedne imperium w latach 80. zaczęło się sypać.
Wówczas zaczęła się ostatnia trauma. Kosztem ogromnych ofiar i wyrzeczeń Związek Radziecki rozciągał swe wpływy w Europie aż po Łabę oraz w wielu miejscach na całym globie. I nagle wszystko rozsypało się jak domek z kart.
Dziś zachodnie granice Rosji biegną tam, gdzie kreślono je w XVII w. Zamieszkuje ją nie pół miliarda, lecz 146 mln ludzi. Co gorsza, po szybkim bogaceniu się na początku XXI w. dzięki wysokim cenom ropy, dziś znów ubożeje. Sto lat temu zapowiadało się, że Imperium Romanowów będzie supermocarstwem potężniejszym niż Stany Zjednoczone. Dziś pozostaje Rosjanom duma z okrutnej, ale heroicznej przeszłości. Ze zwycięstwa w II wojnie światowej i poniesionych ofiar, ze strachu jaki wzbudzał Związek Radziecki, z lotów kosmicznych. Ale to wszystko było. Dziś trwa ogromny regres po stuleciu rzezi i zbrodni. Uświadomienie sobie tego w pełni musiałoby Rosjan cholernie zaboleć.