Władający Rosją car, nazywany dla niepoznaki prezydentem, najwyraźniej już to dostrzegł. Najlepiej świadczy o tym gwałtowne zaostrzenie narracji, na razie w odniesieniu do kwestii historycznych. Jednak od czegoś trzeba zacząć, bo dziś mocarstwowa Rosja bardzo potrzebuje wroga, spajającego naród z carem. Składa się na to wiele czynników strategicznych, wzmocnionych ostatnio przez pechowe zbiegi okoliczności. Końcówka tego roku układa się bowiem zupełnie nie po myśli Kremla. Już na Mikołaja zamierzano dać Rosjanom w prezencie Białoruś. Wprawdzie w ich życiu codziennym zmieniłoby to tyle, co aneksja Krymu - czyli de facto nic, poza wzrostem dumy narodowej. Jednak w połączeniu z poczuciem mocarstwowości pozwala ona dużo łatwiej przełknąć trwającą już od sześciu lat pauperyzację. Nadal dobrze powodzi się jedynie najbogatszym Rosjanom, natomiast reszta sukcesywnie biednieje. W porównaniu z rokiem 2013 r. - wedle danych Rosstatu (rosyjska Federalna Służba Statystyki Państwowej) - dochody przeciętnego obywatela zmalały o jakieś 11 proc. Co gorsza, dopóki nie nastąpi znaczący wzrost cen ropy naftowej i gazu, sytuacja nie ulegnie radykalnej poprawie.
Na szczęście dla Putina mentalność mieszkańców jego kraju nie zmieniła się wiele od czasów carskich. Potrafią nadal zacisnąć pasa w niewyobrażalnym dla ludzi Zachodu stopniu, jeśli zapewni się im dumę narodową, jako zamiennik jedzenia. Gdy na początku tego tygodnia wyruszał z Dworca Moskiewskiego w Petersburgu do Sewastopola pierwszy pociąg pasażerski, fetowano to w całej Rosji. Zanim skład wjechał na Krym po nowo wybudowanym moście nad Cieśniną Kerczeńską, prezydent Putin osobiście zjawił się w kabinie maszynistów. Tam pod okiem telewizyjnych kamer nadzorował ich trud ku chwale imperium. Możność urządzenia równie triumfalnego wjazdu do Mińska ciągle odsuwa w czasie, wijący się jak piskorz, Aleksander Łukaszenko.
Podobny stan zawieszenia panuje w rokowaniach z Ukrainą. Z objęciem prezydentury przez totalnego nowicjusza w polityce, jakim jest Wołodymyr Zełenski, wiązano na Kremlu spore nadzieje. Tymczasem, pomimo dociskania podczas rokowań w Paryżu "czwórki normandzkiej" (przywódców Rosji, Ukrainy, Francji i Niemiec), nowicjusz nie zgodził się na zrzeczenie Krymu, ani też federalizację ukraińskiego państwa. To ostatnie oznaczałoby teoretyczny powrót w jej granice Donbasu, lecz nadal kontrolowanego przez Rosję. Otwierając jej tak możność dalszego rozsadzanie Ukrainy od środka. Rozmowy w Paryżu nie zaowocowały nawet zniesieniem sankcji Unii Europejskiej, jakie nałożono na agresora. Kolejne przeniesiono na wiosnę.
Kiedy wydawało się, iż już nic więcej nie zostanie zamrożone Donald Trump ogłosił nowy budżet Pentagonu na rok 2020. Zawiera on dwie bolesne niespodzianki. Po pierwsze nakłada sankcje na przedsiębiorstwa, które będą uczestniczyć w kładzeniu gazociągu Nord Stream 2. Na wieść o tym szwajcarsko-holenderska firma Allseas, natychmiast zabrała swoje specjalistyczne statki, układające dotąd rurę na dnie Bałtyku. Inwestycja zamarła zaledwie 160 km od punktu docelowego. Kreml od razu zaczął udawać, że nie ma problemu. Wedle tygodnika „Kommiersant” za miesiąc z Władywostoku dopłynie na Bałtyk specjalistyczny statek „Akademik Czerski” i dokończy kładzenie gazociągu. Inna sprawa, że ani okręt, ani załoga, nigdy wcześniej tym się nie zajmowały, więc może być bardzo ciekawie.
Oczywiście, pomimo amerykańskich restrykcji, Moskwa do spółki z Berlinem w końcu znajdą sposób na sfinalizowanie tak ważnego dla obu stron przedsięwzięcia, ale upokarzający prztyczek w nos boli. Jeszcze bardziej zaboli w przyszłości drugi z gwiazdkowych prezentów Trumpa. Chodzi o wydzielenie we wspomnianym budżecie amerykańskich sił kosmicznych. Zwiastuje to początek wyścigu zbrojeń w przestrzeni okołoziemskiej. Koszty, żeby dotrzymać w nim kroku USA (a także Chinom) będą ogromne. Tymczasem już około 30 proc. wszystkich wydatków Rosji idzie na zbrojenia. Przynajmniej wedle oficjalnych danych, bo znawcy tematu twierdzą, iż wliczając wydatki ukryte, to co drugi rubel z rosyjskiego budżetu pracuje na rzecz resortów siłowych. Chcąc wydać jeszcze więcej na obronność Rosjanie będą musieli zdecydowanie mocniej zacisnąć pasa. Bez zademonstrowania im jakiegoś, motywującego do poświęceń wroga, przyjdzie to trudniej. „Na już” potrzebny jest wiec wróg do nienawidzenia i pomiatania, a zarazem dający carowi-prezydentowi szanse na błyskotliwe zdobywanie nad nim przewagi. Jednocześnie wybierając go sobie, Kreml nie może ryzykować strzału w stopę.
To wyklucza Niemców, bo wprawdzie energetyka RFN bardzo potrzebuje rosyjskiego gazu, lecz Rosja jeszcze bardziej potrzebuje komuś sprzedawać go za godziwą cenę (funduszy na zbrojenia nie wyciśnie się w nadmiarze od biedniejących obywateli). Na wroga nie nadaje się też Francja, bo coraz wyraźniej widać, że z prezydentem Emmanuelem Macronem da się dogadać. Moskwa ma szansę znaleźć z nim płaszczyznę do wielu wspólnych interesów. Niedawno wygodnym przeciwnikiem okazywała się Wielka Brytania. Teraz, gdy opuszcza Unię Europejską, czynienie z niej śmiertelnego wroga oznacza brak myślenia perspektywicznego. Zawsze w przeszłości, ilekroć na kontynencie europejskim zaczynał dominować jeden twór polityczny (Francja za czasów Ludwika XIV i Napoleona, potem Niemcy za czasów Drugiej i Trzeciej Rzeszy) Wielka Brytania szukała sojuszu z Rosją. Taktując wschodnie imperium, jako najważniejszą przeciwwagę dla reszty Europy. Przekreślanie możliwości odwilży z Londynem byłoby co najmniej nierozsądne. Głównym przeciwnikiem Kremla pozostają niezmiennie Stany Zjednoczone, lecz jest to wróg najgorszy z możliwych. Za każdy nieprzyjazny akt może zrewanżować się z nawiązką. Wszczynając z nim otwarty spór Moskwa ryzykuje bardziej bolesne prztyczki w nos od przyszłorocznego budżetu Pentagonu.
Po rozejrzeniu się więc wokoło za wrogiem na tyle dużym, by zwykli Rosjanie choć trochę traktowali go poważnie i dzięki temu mogli szczerze nienawidzić, pozostaje na placu boju osamotniona Polska. Ma dla Kremla mnóstwo zalet, bo pretekstów do wzniecania konfliktów nie brakuje. Poczynając od kwestii historycznych, poprzez postsowieckie pomniki, jakie były czy nadal są na terytorium III RP, po katastrofę smoleńską i obecne, bardzo mroźne relacje. Przed prawosławnym Bożym Narodzeniem Władimir Putin przekazał poddanym jasny komunikat, że to Polacy razem z Hitlerem dokonali rozbioru Czechosłowacji, a następnie z entuzjazmem czekali, jak wódz III Rzeszy ostatecznie rozwiąże kwestię żydowską. Jednocześnie planując z nim wspólny najazd na Związek Radziecki. Tymczasem dziś o wzniecenie II wojny światowej i wiele innych niegodziwości pomawiają Rosjan. Nie okazując nawet wdzięczności za wyzwolenie spod niemieckiej okupacji.
Takiej wiadomości, żeby została zauważona, nie przekazuje się za pomocą monografii naukowej, filmu dokumentalnego, czy nawet telewizyjnego komunikatu. To ogarnięty słusznym wzburzeniem przywódca musi powiedzieć narodowi w jasnych, żołnierskich słowach, o co chodzi i czemu mają nienawidzić, akurat tego wroga. Prezydent Putin odegrał to jak należy, pałając przekonywującym gniewem, zarówno na "swołocz i antysemicką świnię" ambasadora II RP w Berlinie Józefa Lipskiego, jak i jego rodaków. Zarówno tych, którzy za swego życia nie docenili dobrodziejstw Paktu Ribbentrop-Mołotow, jak i współczesnych.
Z punktu widzenia Kremla, jeśli polski rząd odpowie w podobnym stylu, to znakomicie, bo da powód do nakręcania spirali nienawiści. Jeśli zachowa umiar, nic nie szkodzi, znajdzie się mnóstwo innych pretekstów, by pokazać Rosjanom, jak godnym pogardy wrogiem są Polacy. A co najważniejsze Warszawa ma bardzo ograniczone możliwości, by w czymkolwiek realnie zaszkodzić Rosji. Tak właśnie wybiera się najwygodniejszego wroga.