Jest taka stara, niepisana zasada, że jeśli rzecznik staje się tematem, bardzo szybko staje się problemem. Najlepszą jej egzemplifikacją był Bartłomiej Misiewicz, który w pewnym momencie bardziej się czuł jak minister niż jak rzecznik prasowy. I tym samym stał się wizerunkowym obciążeniem - wpierw dla swego politycznego protektora, Antoniego Macierewicza - potem dla MON, a na końcu dla całego PiS. Podobna zasada w jakiejś mierze tyczy się szefa kampanii wyborczej, którego głównym zadaniem jest promowanie kandydata, a nie samego siebie.
Tymczasem od kilku dni, trudno nie odnieść wrażenia, że to mec. Jolanta Turczynowicz-Kieryłło - kierująca kampanią Andrzeja Dudy - zagarnęła lwią część uwagi komentatorów i opinii publicznej. To ona, w swoim efektownym, czerwonym płaszczu, przyćmiewała na zdjęciach prezydenta, który udał się w pierwszą podróż Dudabusem. W mediach społecznościowych dostrzec można było fotografie, na których to ona znajduje się w centrum kadru, a nie ten, który ma wygrać wybory. To ona zapunktowała, wychodząc do przeciwników Andrzeja Dudy z uśmiechem i pączkami w rękach (co również promowano zdjęciami na Twitterze).
Oczywiście, ponadstandardowe zainteresowanie mediów panią Turczynowicz-Kieryłło w pewnej mierze wynika z "efektu świeżości". Jest to nowa osoba w politycznym mainstreamie, która do tego została obsadzona w ważnej roli, przewidzianej - jak się mówi - dla kogoś pokroju Beaty Szydło albo Joachima Brudzińskiego. Można więc sądzić, że nowa twarz w końcu się opatrzy i na pierwszy plan szybko wróci kandydat Zjednoczonej Prawicy
Tyle, że pani mecenas sama - choć raczej bez takiej intencji - wzmogła zainteresowanie swoją osobą. Już w pierwszym telewizyjnym wywiadzie powiedziała coś na tyle kontrowersyjnego, że musiała się z tego tłumaczyć - chodzi o stwierdzenie, że dowolność korzystania z wolności słowa może prowadzić do zagrożeń, nawet do zagrożeń interesów, które są ważne z perspektywy państwa.
Odsuńmy na chwilę emocje na bok - pani mecenas nie powiedziała nic dyskwalifikującego. To trochę tak, jakby mówiła o wolności słowa właśnie w jej ramach. Obiektywną prawdą jest to, że niektórzy tej wolności nadużywają, zasłaniają się nią, a czasem wybielają swój hejt. Ale taką samą prawdą jest też to, że wyznaczenie granicy wolności słowa jest dość karkołomnym zadaniem. Każdy, kto próbuje ją wyznaczyć, naraża się na krytykę. Dlatego problemem mec. Turczynowicz-Kieryłło jest to, że poruszyła trudny temat w sposób, którego powinna unikać, w retoryce kampanii wyborczej. Bo tu każde, nawet dobre intencje, mogą być wykorzystane na opak, jako paliwo polityczne. Przekonała się o tym choćby Małgorzata Kidawa-Błońska, która niedawno wypaliła, że Jarosławowi Kaczyńskiemu nie zależy na świecie, na Europie, jemu zależy tylko na Polsce.
Wchodzenie w temat wolności słowa akurat przez Jolantę Turczynowicz-Kieryłło jest dość ryzykowną sprawą, głównie z tego powodu, że to ona broniła Adama Glapińskiego przy aferze wokół KNF i dążyła do zablokowania publikacji, które łączyły szefa NBP z tą sprawą. Tu jednak znów pozwolę sobie na, być może niepopularną, opinię. Nie można czynić adwokatowi zarzutu z tego, że wykonuje swoją robotę. Równie dobrze można byłoby uznać, że na obronę nie zasługuje osoba oskarżona o zabójstwo, kradzież czy dziką reprywatyzację. Co najwyżej możemy rozliczać panią mecenas z jej skuteczności. A w przypadku współpracy z Adamem Glapińskim wyszło, delikatnie mówiąc, nie najlepiej. Sześć wniosków o usunięcie artykułów z "GW" i "Newsweeka" sąd odrzucił, a NBP zapłacił za to kancelarii pani mecenas 21 tys. złotych.
Niektórzy sądzą, że błędy popełniane przez szefową kampanii Andrzeja Dudy wynikają z jej braku doświadczenia w polityce. Trudno jednak przyjąć ten argument, bo doświadczenia z polityką pani mecenas akurat ma. W latach 1998-2002 była bydgoską radną, w 2001 r. bezskutecznie kandydowała do Sejmu z list Akcji Wyborczej Solidarność Prawicy, a w ubiegłym roku (również bezskutecznie) walczyła o mandat senatorski, startując z list Zjednoczonej Prawicy (i z poparciem Porozumienia). Musi więc, przynajmniej w jakimś stopniu, znać realia kampanijne.
W sejmowych kuluarach dominuje przekonanie, że mianowanie Jolanty Turczynowicz-Kieryłło na szefową kampanii ma na celu ocieplenie wizerunku Andrzeja Dudy. Równolegle miałoby to pomóc w odwróceniu uwagi od dystyngowanej Małgorzaty Kidawy-Błońskiej - stąd podkreślane - w przypadku pani mecenas - jej pochodzenie "z rodziny o wielopokoleniowych tradycjach prawniczych i ekonomicznych", umiłowanie do szachów czy eleganckie kreacje, wyróżniające ją na tle ubranych na szaro-buro mężczyzn.
Czy szefowa kampanii prezydenta gra na siebie? Być może tak. Być może też jest politycznym długodystansowcem i wykalkulowała sobie, że niezależnie od wyborczego wyniku prezydenta Dudy, ona i tak coś na tym politycznie zyska. Jeśli tak jest, to nie najlepiej wróży to kampanii kandydata PiS. Ale może to błędne założenie i za kilka miesięcy będziemy mówić o zręcznym ruchu PiS i Andrzeja Dudy, związanym z wystawieniem na pierwszą linię powszechnie nieznanej osoby? Kluczowe przy szukaniu odpowiedzi na te pytania będą najbliższe tygodnie. Wtedy będzie widać, czy otoczenie Andrzeja Dudy (i on sam) są zadowoleni z pracy kontrowersyjnej pani mecenas, czy jednak zostanie odstawiona na boczny tor. Dziś na takie przewidywania jest zdecydowanie za wcześnie.