W USA tylko około 5 proc. wyborców bierze pod uwagę to, co proponują poszczególni kandydaci w sferze polityki międzynarodowej. Amerykanie postrzegają Stany niemal jak świat sam w sobie i nie przywiązują wielkiej wagi do tego, co się dzieje w innych krajach. Świat interesuje się bardziej postępowaniem USA poza granicami kraju niż sami amerykańscy wyborcy. Z polskiego punktu widzenia nie jest ważne, czy wygra demokrata, czy republikanin, ale jaką politykę będzie prowadził republikański czy demokratyczny prezydent. A to trudno dziś przewidzieć.

Reklama

Gdyby np. Condoleezza Rice zechciała zostać kandydatem na prezydenta, to z pewnością zaprezentowałaby konkretny program polityki zagranicznej. Niestety w przypadku kandydatów biorących udział w prawyborach, polscy politycy skazani są na domysły. Mimo wszystko powinniśmy się przyglądać, w jaki sposób ułożą się głosy podczas prawyborów między poszczególnymi kandydatami. Szczególnie ciekawy będzie pojedynek między kandydatami demokratów Hillary Clinton i Barackiem Obamą. Obama, który wygrał pierwsze prawybory w Iowa, symbolizowałby w polityce amerykańskiej nowe otwarcie – nigdy jeszcze kandydatem na prezydenta nie został tak młody i do tego czarnoskóry polityk.

Hillary Clinton z kolei posiada ogromne doświadczenie, które nabyła podczas prezydentury swojego męża. Jej polityka zagraniczna byłaby zapewne kontynuacją polityki Billa Clintona, który według mnie był jednym z najlepszych amerykańskich prezydentów. Tak czy inaczej faworyci prawyborów u demokratów zapowiadają prowadzenie takiej polityki zagranicznej, która będzie sprzyjać polskim interesom. Możemy się spodziewać nowego otwarcia na Europę i unikania dramatycznych zwrotów, które mogą odbić się katastrofalnie na kształtowaniu nowego ładu światowego.

Z kolei kandydaci republikańscy nie mogą pozwolić sobie na zapowiedzi radykalnej zmiany w polityce zagranicznej. Będzie to polityka kontynuacji, jednak prowadzona w sposób łagodniejszy, bardziej umiarkowany – z uwzględnieniem stanowiska amerykańskich sojuszników. Żaden z kandydatów republikanów nie jest postacią charyzmatyczną, również nie sądzę, by McCain dążył do przełomu. Nie przypuszczam, by republikanie chcieli wycofać wojska z Iraku. Raczej zmienią charakter swojej misji, przesuwając akcent z wymiaru militarnego na zakorzenienie polityczne w Iraku tych sił, które dają gwarancje stabilności i stworzenia państwa prawa. Na pewno możemy się spodziewać odejścia od retoryki promującej demokrację jako swoistą religię, bo dotychczas to dawało skutki odwrotne od zamierzonych. Zarówno John McCain, jak i Rudolph Giuliani są gwarantami odejścia od tego radykalnego nurtu polityki zagranicznej.

Niezależnie od tego, kto wygra – wybory doprowadzą do zerwania ze swoistą jednobiegunowością, która charakteryzowała politykę zagraniczną George'a Busha. USA pod obecną administracją sprawowały światowe przywództwo bez oglądania się na reakcje świata. Ta polityka okazała się nieskuteczna. Doprowadziła do narastania niechęci wobec Ameryki na całym świecie. Prezydent Bush, choć w swoim mniemaniu promował pozytywne wartości, spotkał się ze sprzeciwem i krytyką za postępowanie, które było postrzegane jako jednostronne i aroganckie. Teraz Amerykanie będą zmuszeni do szukania sojuszników. Będą to robić nawet w przypadkach, w których mogliby sobie poradzić sami.

Politycy amerykańscy zdali sobie bowiem sprawę, że Stany Zjednoczone nie są wszechpotężne. Myślenie to jest szczególnie widoczne u wybitnych amerykańskich analityków stosunków międzynarodowych, a zarazem byłych polityków – Henry Kissingera i Josepha Nye'a. W opublikowanych kilka lat temu książkach zwracali uwagę, że takie mocarstwo jak USA nie jest w stanie sobie samodzielnie poradzić we współczesnym świecie. Książka „Czy Ameryka potrzebuje polityki zagranicznej” Henry Kissingera była zresztą powszechnie uważana za podręcznik dla przyszłego prezydenta.

Dla Polski ważną sprawą w przyszłej polityce zagranicznej USA jest projekt budowy tarczy antyrakietowej i stosunków amerykańsko-rosyjskich. Wbrew różnym krytykom nie uważam, by Polska, angażując się w ten projekt, wdawała się tylko w bezsensowną awanturę między mocarstwami. W kontekście bezpieczeństwa globalnego tarcza ma sens. Skoro głównymi zagrożeniami są już dziś rakiety, ponieważ jest to broń destabilizująca – to potrzebna jest tarcza antyrakietowa, aby stabilizować bezpieczeństwo państw zagrożonych. System antyrakietowy postawi pod znakiem zapytania kosztowne programy atomowe wszystkich niebezpiecznych reżimów. Projekt nie jest wymierzony przeciwko Rosji, która dysponuje ogromnym potencjałem, a tarcza byłaby w stanie zniszczyć tylko niewielki odsetek nadlatujących rakiet. Sprawą otwartą jest to, czy i ile Amerykanie zainwestują w ten niezwykle kosztowny system, o którym wiemy, że nie jest stuprocentowo skuteczny.

Reklama

Przed wdrożeniem projektu Amerykanie rozważą straty i zyski, ponieważ ich budżet boryka się z problemami wywołanymi kryzysem gospodarczym i wojną w Iraku. Spodziewam się jednak, że wcześniej czy później tarcza powstanie. Jeżeli nie w najbliższych latach, to na pewno w pierwszej połowie XXI wieku. Co więcej, dojdzie do współpracy USA i państw europejskich z Rosją przeciwko zagrożeniom ze strony nieodpowiedzialnych i kryminalnych reżimów. Rosyjscy politycy i generałowie na razie wypowiadają się krytycznie na temat tarczy. Trzeba jednak pamiętać, że nowy amerykański prezydent podejmie decyzję, kierując się nie tyle ich opiniami, co interesami Stanów Zjednoczonych.

Rosjanie zgłaszali podobne pretensje przy okazji rozszerzenia NATO. Ostatecznie jednak zdołano osiągnąć kompromis, który uwzględniał w należytej mierze interesy bezpieczeństwa Rosji. Tym razem stanie się podobnie. Rosja jest potęgą nuklearną, jest też jednym z głównych eksporterów surowców energetycznych. Jej polityka jest coraz bardziej asertywna. Istotne jest to, by Rosjanie z Amerykanami rozmawiali, a nie grozili sobie wzajemnie. Obie strony zdają sobie z tego sprawę. Amerykanie nie występują i nie będą występować przeciwko Rosji, a raczej szukają sposobów na jej zaangażowanie w budowę globalnego bezpieczeństwa. W sumie przewiduję, że ład światowy nie ulegnie zasadniczej zmianie, a polityka amerykańska będzie znacznie mniej konfrontacyjna.