Przywykliśmy myśleć, że kapitalizm i demokracja idą ręka w rękę. Jednym z ważnych elementów narracji związanej z polską transformacją była teza, że najlepszą gwarancją funkcjonowania demokracji liberalnej w sferze politycznej jest wprowadzenie wolnego rynku w gospodarce. Jej autorami byli liberałowie, którzy w sposób decydujący wpłynęli na nasze wspólne losy po 1989 r. Takie rozumienie związków pomiędzy wolnym rynkiem a demokracją charakteryzuje jednak tylko jeden z odłamów liberalizmu. Polscy zwolennicy tej doktryny próbowali tymczasem przekonać wszystkich, że ów sojusz jest czymś trwałym i oczywistym od zawsze.
Ubocznym skutkiem takiego postawienia sprawy było pozyskanie poparcia dla kapitalizmu wolnorynkowego wszystkich tych, którzy zaangażowali się w sprawy zmiany ustrojowej bardziej ze względów moralnych i politycznych niż ekonomicznych. Myślę tu przede wszystkim o tzw. inteligencji. Kojarzenie kapitalizmu z demokracją znacząco pomogło legitymizować wiele, często bezwzględnych, reform gospodarczych w oczach tych, którzy z powodów ideowych mieli ochotę się im przeciwstawić. Wmówiono im jednak, że byłoby to opowiedzenie się przeciwko demokracji jako takiej. I tak oto ugruntował się przekaz zrównujący kapitalizm i liberalizm z demokracją.
Tymczasem faktyczna relacja pomiędzy tymi elementami politycznymi i ustrojowymi nigdy nie była prosta ani łatwa. Rzut oka na historię wystarczy, aby zobaczyć, że stosunek liberalizmu – stanowiącego ideowe zaplecze kapitalizmu – do demokracji był zawsze co najmniej niejednoznaczny. Z jednej strony poparcie dla demokracji było wyraźnie widoczne w pismach filozoficznych fundatorów tradycji liberalnej, takich jak John Locke, John S. Mill czy ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych (Alexander Hamilton, James Madison, Samuel Adams, George Washington, Thomas Jefferson).
Reklama