Największa obok wydolności polskiego budżetu pułapka była dostrzegalna już w chwili, gdy 9 kwietnia w czasie ważnej wizyty w Izraelu szef rządu mówił o swoich zamierzeniach. Stwierdził wtedy, że ustawa będzie dotyczyła wszystkich obywateli polskich lub byłych obywateli polskich, którzy utracili mienie. Obok Żydów i Ukraińców wymienił też Niemców. Od razu pojawiły się pytania: co to znaczy wszystkich? Jak odróżnić osoby zaangażowane w nazizm od niewinnych? Dziś znamy już odpowiedź: "Niemcy nic nie dostaną" - mówi jasno odpowiedzialny za przygotowanie ustawy reprywatyzacyjnej wiceminister skarbu Hubert Łaszkiewicz. I odwołuje się do wyroków historii i decyzji wielkich mocarstw po II wojnie światowej. A także do wielkiej zbrodni, jaką była krwawa okupacja Polski przez III Rzeszę.

Reklama

To przekonująca i prawdziwa argumentacja. Problem jednak w tym, że sam proces reprywatyzacji jest próbą skorygowania części wyroków historii. Próbą moralnie ważną i godną poparcia. Ale im bardziej w to brniemy, tym wyraźniej widzimy, że próba wyjęcia jednej cegiełki z tego muru powoduje poruszenie innych. Pojawiają się pytania: które decyzje prawne - a często i bezprawne - wydane po 1944 roku uznajemy, a które odrzucamy? I jakie kryterium decyduje? Czy zdołamy przekonać europejską opinię publiczną i niemieckie elity, że tużpowojenne dekrety uznające osoby narodowości niemieckiej za wrogów narodu polskiego to nieusuwalna część dziedzictwa prawnego niepodległej Rzeczpospolitej, ale już dekrety Bieruta o wywłaszczeniu Polaków nie? Trudne zadanie.

Nie znaczy jednak, że niewykonalne. Dlatego choć zazwyczaj komentatorzy poganiają rząd, by jak najszybciej przesyłał do Sejmu projekty ustaw, to tym razem trzeba zaapelować o coś odwrotnego: o pracę bez pośpiechu. O przeliczenie wszystkiego trzy razy - ile nas to będzie kosztowało, jaka może być skala wniosków. O zaangażowanie najlepszych prawników i przygotowanie solidnych ekspertyz, uwzględniających także prawo europejskie. O przeprowadzenie symulacji co się stanie z ewentualnymi wnioskami do europejskich Trybunałów.

I nawet przykład Tadeusza Kossa, który po 14 latach procesów odzyskał działkę na placu Defilad w Warszawie, nie przekonuje mnie, iż powinniśmy się spieszyć. Bo takie werdykty to na razie tylko nasz wewnętrzny problem i zaledwie strumyczek żądań. Jeśli uchwalimy złą ustawę, może ruszyć rzeka. Nie tylko pozwów, ale i dyplomatycznych nacisków. Dokonywana w imię sprawiedliwości korekta historii może się zmienić w historyczną i polityczną katastrofę. Polski rząd i parlament muszą w tej sprawie działać wyjątkowo ostrożnie i mądrze.

Reklama