Rynek jest bezlitosnym sędzią wszystkich mitów. Równie bezwzględnie obchodzi się z mitem wiecznej młodości amerykańskiego pokolenia ’68. Właśnie w 40. rocznicę amerykańskich wydarzeń 1968 r. po wszystkich telewizjach chodzi tu reklama farby do włosów adresowana precyzyjnie do pokolenia ’68. Klip zaczyna się od obrazu dzisiejszych 60-latków 40 lat wcześniej, jak tańczą w błotnistych kałużach Woodstock z podkładem wczesnego Joe Cockera. By następnie pokazać żwawego 60-latka dzisiaj: w drogim garniturze, z efektowną dwudziestką u boku. On machinalnie poprawia sobie wciąż bujną czuprynę poznaczoną pełną blasku siwizną, a ona, no cóż, na ten widok po prostu zarzuca mu ramiona na szyję. Farba do włosów, która zamiast ukrywać siwiznę, wydobywa blask pierwszych siwych pasemek, czyni urok pokolenia ’68 naprawdę nieodpartym -

Reklama

Ameryka dwóch rewolucji

Ale co właściwie zostało po wydarzeniach sprzed 40 lat, czym one były? W swoim najlepszym eseju "O dwóch reakcjach” Mark Lilla pisze o amerykańskich latach 60.: "Żadnej przysięgi w sali do gry w piłkę, żadnego szturmu na Bastylię, żadnej egzekucji ani Thermidora. A jednak wszyscy rozpoznajemy jakiś stan sprzed, jakiś stan po i wciąż usiłujemy określić znaczenie tego, co nastąpiło między nimi".

Po czym definiuje współczesną Amerykę jako świat, w którym zwyciężyła zarówno rewolucja dzieci kwiatów, jak i neoliberalna rewolucja konserwatywna lat 80. Tyle że obie rewolucje - ta wywracająca do góry nogami obyczaje i ta jeszcze bardziej podkręcająca wolny rynek - po prostu podzieliły się dniami tygodnia.

Wypromowane w latach 80. biznesowe garnitury i silne wartości panują od poniedziałku rano do piątku popołudniu, podczas gdy weekendy zostały oddane niekrępowanej symbolicznej konsumpcji w stylu szalonych sixtiesów. Niestety tego racjonalnego kapitalistycznego podziału pracy nie potrafią zrozumieć ani nostalgiczni weterani lat 60., ani neokonserwatywi weterani lat 80. Stąd opisane przez Lillę starcie dwóch naiwnych ideologicznych reakcji: neokonserwatyści biadają tu nieustannie nad nieodwracalnym triumfem rozpasania lat 60., a nostalgiczne niedobitki sixtiesów opłakują wspaniały świat komun i nirwanicznych poszukiwań zabrany im przez Reagana.

O trafności diagnozy Marka Lilli przekonuje weekendowa wizyta w słynnym chicagowskim klubie Excalibur przy Dearbor Street. W przestronnych kiczowatych wnętrzach utrzymanych w chicagowskim stylu romańskim z początków ubiegłego wieku, przy dźwiękach "I’m waiting for a weekend” miksowanego przez przyjeżdżającego tu z Europy samego Erica Prydza bawi się do upadłego, w zdecydowanej większości "pod wpływem”, japiszońska elita Chicago: młodzi, piękni, ciężko pracujący i raczej niebiedni. Swingujące pary wymykają się z imprezy i rozjeżdżają gustownymi kabrioletami. Oto rzeczywisty triumf sixtiesów, nad którym biadają nieustannie George Weigel, Richard Neuhaus i Michael Novak.

Z kolei o prawdziwości drugiej części diagnozy Marka Lilli, tej mówiącej o triumfie rewolucji reaganowskiej, przekonuje wizyta - koniecznie w środku tygodnia - w chicagowskim parku Lincolna. To tutaj w sierpniu 1968 r. odbyła się słynna konwencja Demokratów zakończona całonocną zadymą. Chicagowska policja wsparta przez 6000 ochotników Gwardii Narodowej stanu Illinois starła się wówczas z tysiącami hipisów i zwolenników SDS, organizacji Studenci na rzecz Demokratycznego Społeczeństwa będącej pierwszym w historii ugrupowaniem Nowej Lewicy. Obyczajowo-polityczni kontestatorzy przyjechali wtedy do Chicago poprzeć Eugene’a McCarty’ego, radykalnego przeciwnika wojny w Wietnamie i ich kandydata na „hippie-prezydenta”. Niestety to nie on otrzymał nominację, więc jego fani postanowili urządzić w parku Lincolna gigantyczny sit-in. Policja zaczekała do zmroku, a potem zaczęła się jatka. Było ostro, zgodnie z raportem Walkera przygotowanym później na zlecenie Krajowej Komisji ds. Przyczyn i Zapobiegania Przemocy - spośród 300 dziennikarzy obsługujących wydarzenie 60 zostało pobitych i zatrzymanych.

Reklama

Przypadków "zupełnie niepotrzebnego” maltretowania manifestantów było o wiele więcej. Jak głosi raport, wśród przygotowujących się do interwencji ochotników Gwardii Narodowej i policjantów rozpuszczono plotkę, że uczestnicy protestu wpuścili LSD do miejskich wodociągów. Wyjątkowe podniecenie stróży porządku tłumaczy też to, że atmosfera w mieście była napięta po krwawych zamieszkach, jakie miały tu miejsce zaledwie parę miesięcy wcześniej - najpierw po zabójstwie Martina Luthera Kinga, a następnie po zastrzeleniu Roberta Kennedy’ego. Jednym z członków "bandy siedmiu”, aresztowanych po chicagowskiej konwencji i oskarżonych o sprowokowanie zamieszek, był Tom Hayden, charyzmatyczny lider SDS, autor słynnej deklaracji z Port Huron, która po raz pierwszy w historii USA ośmieliła się frontalnie skrytykować amerykański styl życia.

Dzisiaj nie ma już Toma Haydena rewolucjonisty. Po burzliwych wydarzeniach na konwencji w Chicago rozpoczął żmudną i nacechowaną łagodnym oportunizmem karierę działacza Partii Demokratycznej. Był przez pewien czas mężem Jane Fondy, która później wybrała jednak personifikację zupełnie nowych czasów, twórcę i właściciela CNN Teda Turnera.

Przebieg chicagowskiej konwencji był jedną z przyczyn, dla których Partia Demokratyczna przegrała wybory prezydenckie w 1968 r. Mimo że w wyborach do Kongresu zdobyła wtedy wygodną większość. Prezydentem został jednak Nixon, bo milczącej większości nie mogli się spodobać kibicujący Demokratom zadragowani długowłosi powiewający czerwonymi flagami i symbolami Vietcongu, którego partyzanci właśnie masakrowali amerykańskich chłopców na Hamburgerowym Wzgórzu.

40 lat po tamtych wydarzeniach Lincoln Park tkwi głęboko w objęciach reaganowskiej konserwatywnej rewolucji. Japiszonka w eleganckim szarym kostiumie - prawdopodobnie moja rówieśniczka - rozłożyła się na kamiennej ławce z hamburgerem i colą, wyciągając zdrętwiałe od siedzenia za biurkiem zgrabne długie nogi w czarnych pończochach. Ponieważ jednak do kolejnego weekendu pozostało jeszcze parę dni, nie wykazuje żadnych transgresywnych skłonności. Rozłożony na kolanach laptop dowodzi, że nie przerywa pracy nawet w przerwie na lunch.

Charles Manson jako konserwatysta

W 40. rocznicę wydarzeń 1968 r. NBC powtarza swój kultowy wywiad z Charlesem Mansonem przeprowadzony dokładnie 20 lat wcześniej. W 1988 r. w Ameryce panowała jeszcze w najlepsze era reaganowskiego konserwatyzmu i nadający z więzienia za pośrednictwem największej amerykańskiej telewizji Manson całkowicie dostosował swój przekaz do ówczesnych oczekiwań. Rozbawiony mówi, patrząc prosto w kamerę: "To wy daliście nam dragi i rock’n’rolla, to wy zbudowaliście dla nas helter skelter (diabelski młyn, tytuł piosenki Beatlesów, która - jak twierdził Manson podczas procesu - zainspirowała go do serii zabójstw), na którym całe moje pokolenie połamało sobie karki”.

Można by pomyśleć, że to nie mroczna ikona lat 60., ale jakiś neokon użala się nad sixtiesowym upadkiem obyczajów. Nic dziwnego, że próbująca komentować ten wywiad po 20 latach przeprowadzająca go wówczas dziennikarka NBC i zaproszony do studia psycholog FBI zajmujący się tworzeniem charakterystyk psychopatycznych morderców są raczej bezradni. Dziennikarka powtarza to samo, co 20 lat wcześniej próbowała tłumaczyć Mansonowi, że przecież lata 60. dały możliwość wyboru, której wcale nie trzeba było wykorzystywać tak jak on. Nieświadomie odgrywa rolę poczciwego starego Wierchowieńskiego, któremu Pietka po raz kolejny zagrał na nosie.

Wstyd mi przyznać, ale 40. rocznica wydarzeń 1968 r. w Ameryce wydaje mi się bez porównania fajniejsza niż 40. rocznica polskiego Marca czy paryskiego Maja. Polski Marzec został raz na zawsze zarżnięty przez politykę historyczną zwalczających się nad Wisłą sekt. Paryski Maj był tak nafaszerowany ideologią, że dzisiaj nie sposób traktować poważnie tych wszystkich zachwytów nad Leninem i Mao wykrzykiwanych pośród zdemolowanych kawiarnianych ogródków. Tymczasem kult Janis Joplin, Jimiego Hendriksa, Jima Morrisona do dziś wydaje mi się bardziej zrozumiały niż kult Daniela Cohna-Bendita czy Joschki Fishera. Amerykanie zostawili po sobie przynajmniej dobrą muzykę. A także parę eksperymentów w dziedzinie stroju czy używek, którym nawet mojemu pokoleniu trudno było się oprzeć.

Właściwie nawet ewolucję od dzieci kwiatów do żarliwych konserwatystów też bezwiednie kopiowaliśmy po Amerykanach.

Weźmy choćby takiego Michaela Novaka. Jego oficjalne biografie nabierają szczegółów dopiero po jego przejściu z Partii Demokratycznej do obozu Reagana z początkiem lat 80. Potem jest Nagroda Templetona z 1994 r. za umiejętne łączenie krzewienia wiary z obroną wolnego rynku. Jednak jego dawni przyjaciele z Chicago pamiętają go jako typowego "hippie-profesora”, akademickiego radykała i eksperymentatora - we wszystkich zresztą dziedzinach. Tak samo jak Richard Neuhaus nie zawsze był konserwatywnym katolickim teologiem, ale lata 60. spędził jako radykalny luterański liberał zakochany w Martinie Lutherze Kingu, podobnie Michael Novak nie oparł się urokowi szalonych lat 60. Jego pierwsza głośna książka z 1964 r. nosiła tytuł "Kościół otwarty” i na pewno nie dostałby za nią konserwatywnej Nagrody Templetona.

Był wtedy progresywnym teologiem, przeciwnikiem ortodoksji i bojownikiem na rzecz odważnego międzywyznaniowego dialogu. Kiedy w 1968 r. utworzono eksperymentalny SUNY College of Old Westbury, głośny "hippie-teolog” został tam ściągnięty jako jedna z pierwszych intelektualnych gwiazd. Nową szkołę wyróżniało otwarcie na wszelkie kulturowe tradycje, indywidualny tok studiów, a co najważniejsze, własne kilkuhektarowe pole marihualny uprawianej oczywiście wyłącznie na potrzeby badawcze uczelni. Tę eksperymentalną uprawę zlikwidowano dopiero kilkanaście lat później, kiedy Michael Novak wraz z Richardem Neuhausem i Georgem Weiglem zaliczał się już do czołowych amerykańskich neokonów. Od szalonych lat 60. oddzieliła ich wszystkich bezpowrotnie sprawa Roe vs Wade, czyli orzeczenie sądu, w konsekwencji którego aborcja stała się w USA legalna praktycznie przez cały okres ciąży, a Stany Zjednoczone mają dzisiaj najbardziej liberalne spośród wszystkich krajów Zachodu przepisy dotyczące przerywania ciąży.

wyimek:

Kult Joplin, Hendriksa, Morrisona jest bardziej zrozumiały niż kult Daniela Cohna-Bendita czy Joschki Fishera. Amerykanie zostawili po sobie przynajmniej dobrą muzykę