Aby odebrać konserwatystom władzę nad Ameryką, trzeba by nowych lat 60. A tych na horyzoncie nie widać. Śladów takiego potencjału nie ma także w samym Obamie, który jak na razie, w połowie wyborczego wyścigu, przypomina raczej postać z "Chaty Wuja Toma" niż rewolucjonistę. Kiedy zarzucono mu chęć pozostawienia państwa Izrael na łaskę Ahmadineżada, zapewnił w przemówieniu z okazji Memorial Day, że jeden z jego przodków wraz z armią amerykańską wyzwalał Auschwitz. Teraz, po dość brutalnym ataku McCaina zarzucającego mu wprost tchórzostwo, Obama jest gotowy wybrać się do amerykańskich żołnierzy w Iraku. Ale oczywiście wszystko może się zmienić po wyborczym zwycięstwie, mogą znaleźć się treści i społeczne energie, które wypełnią puste miejsce nazywane dziś Barackiem Obamą.

Reklama

W końcu także mityczny John Fitzgerald Kennedy był w rzeczywistości jednym z najgorszych amerykańskich prezydentów. Fiaskiem zakończyła się zarówno jego polityka zagraniczna punktowana katastrofą kubańską, a potem wietnamską, jak też jego romanse, choćby ten z Marilyn Monroe. A jednak sama narastająca wówczas w Ameryce potrzeba zmiany sprawiła, że puste polityczne miejsce nazywane "Kennedy" obsadzono tyloma znaczeniami, tyloma społecznymi interesami, że wyszedł z tego kolejny amerykański superbohater.

Ewentualne zwycięstwo Obamy może wywołać podobny efekt, nawet jeśli zawartość programowa jego kampanii wciąż jest bliska zeru. Szczególnie gdy ją porównać z kampanią Hillary Clinton, która rzeczywiście od lat przygotowywała się do stworzenia w Ameryce powszechnego systemu ubezpieczeń zdrowotnych, do kolejnego etapu budowy "wielkiego społeczeństwa", którego wcześniej nie udało się stworzyć ani Rooseveltowi, ani Johnsonowi.

Na razie wygranej Obamy nie uważa się tutaj wcale za pewną. Szczególnie po niezakończonej jeszcze krwawej jatce prawyborów, która spruła szwy, pokazała wszystkie społeczne podziały elektoratu Partii Demokratycznej. Obama zmobilizował - na skalę od dawna w amerykańskiej polityce niespotykaną - kolorowych, tęskniącą za radykalną zmianą młodzież i kampusową inteligencję. Ale nie jest to elektorat, którym wygrywa się w Ameryce wybory. W tej sytuacji obstawiałbym w ciemno McCaina, gdyby nie Bush jak młyński kamień uwieszony u szyi swojego republikańskiego następcy.

Ponieważ program obu kandydatów nie jest konkretny w kwestiach gospodarczych, a McCain w sprawach takich jak ekologia czy obyczajówka jest człowiekiem centrum, totalna wojna między nim i Obamą rozgorzała zupełnie gdzie indziej. Podczas gdy McCain powtarza, że nie wycofa Ameryki z żadnego ze światowych frontów, Obama proponuje zwrot, który gdyby przybrał realne kształty, rozpocząłby nową epokę amerykańskiego izolacjonizmu. Wszystkie wewnętrzne kłopoty z gospodarczymi na czele mają zostać uleczone, kiedy całe pieniądze wydawane dzisiaj przez Amerykę poza jej granicami zostaną wydane w kraju. Obama obiecuje, że tych pieniędzy starczy i na edukację, i na programy społeczne, i na postawienie na nogi kulejącej gospodarki, i na spłacenie zaległych hipotecznych kredytów, i na załatanie dziury budżetowej... To może się udać - jako strategia wyborczego zwycięstwa. Zarówno biali, jak i czarni Amerykanie są izolacjonistami z natury. W większości nie rozumieją, po co ich krajowi tak ambitna polityka globalna. Szok 11 września w dużej mierze już minął. Polityka zagraniczna jest tu domeną elit, a one w przypadku Iraku i zakończonej na razie totalną klęską wojny o cenę ropy naftowej zupełnie się nie popisały.

Kentucky - stan graniczny

Nie będę udawał, że wybrałem się w dwutygodniową podróż z Chicago na najgłębsze amerykańskie Południe wyłącznie po to, żeby sprawdzić wyborcze szanse Obamy. Ale mając taki pretekst i taką okazję, po prostu grzechrm byłoby z nich nie skorzystać.

Reklama

Pierwsze spotkanie z duchem Południa jest obiecujące. Wynajętym samochodem docieram do granicznego stanu Kentucky. Chodzi oczywiście o granicę między Unią i Konfederacją. Tutaj w przydrożnej restauracji Cioci Bee po raz pierwszy od przyjazdu do Stanów widzę, zamiast obsesyjnie egzekwowanego całkowitego zakazu palenia, osobne sale dla palących i niepalących. Sam jestem byłym palaczem, bardzo dzisiaj wyczulonym na najmniejszy ślad papierosowego dymu. Ale nie mam w sobie zapału purytańskiego antynikotynowego misjonarza. Jednak coś jeszcze urzekło mnie u Cioci Bee.

Nie studiowała filozofii politycznej, nie rozumie się na społecznych teoriach - w każdym razie nic takiego nie wynika z fotografii starszej pani zawieszonej nad barem - a jednak jej rozeznanie ludzkich typów i ich potrzeb jest fenomenalne. W całym lokalu są dwa telewizory. Ten w sali dla niepalących, dbających o swoje zdrowie jankesów nastawiony na CNN. Drugi, w sali kopcących południowców, pokazuje finały wrestlingu emitowane pod przemawiającym do wyobraźni tytułem "Judgment day" (dzień sądu).

Prosta klasyfikacja Cioci Bee nie przewidziała jednak pojawienia się tak dziwacznego turysty jak ja. Zamiast po raz setny wysłuchać na CNN drobiazgowej analizy szans wyborczych Baracka Obamy i Hillary Clinton w wykonaniu Wolfa Blitzera, zapragnąłem, nawet za cenę przyduszenia papierosowym dymem, zobaczyć atletów z Południa między linami zapaśniczego ringu. "Mroczny bohater", który wbrew swemu wrestlingowemu przezwisku jest nieco nadwrażliwym muskularnym blondynem, został właśnie definitywnie powalony na deski przez "Młota Missisipi". I teraz biega wokół ringu, wspinając się na liny i robiąc dramatyczne miny do tłumu swoich fanek, które w prawdziwej histerii wymachują transparentami "zawsze wierne, Johnny!". A Johnny’emu Beauchampowi, czyli "Mrocznemu Bohaterowi", zdecydowanie trzeba być wiernym, bo on z reguły swoje walki przegrywa. Ale że umie to robić z prawdziwym południowym fasonem, dramaturdzy wrestlingu zwykle obsadzają go w roli szlachetnie pokonanego.

Kraina honorowej klęski

Honorowa klęska to jedna ze specjalności Południa. W samym środku Memphis, jednego z najpiękniejszych południowych miast, w Parku Konfederacji kolejna tablica ufundowana przez amerykańskie damy. Tak jak "damy kolonialne" z Midwestu uwieczniały na fundowanych przez siebie tablicach odkrywców czy budowniczych, "damy konfederacji" z Memphis upamiętniają honorowe klęski Południa. Wyryta w kamieniu na malowniczej skarpie nad Missisipi opowieść rozpoczyna się od stoczonej w czerwcu 1862 roku bitwy flot rzecznych Unii i Konfederacji. Flota Północy składała się z dziesięciu opancerzonych okrętów, podczas gdy drewniane burty jednostek Południa wzmocniono w ostatniej chwili belami bawełny. Jeśli dodać do tego przewagę w liczbie dział, skrupulatnie obliczoną przez historyka Południa na trzy do jednego, wynik bitwy pod Memphis był łatwy do przewidzenia - flota Konfederacji została unicestwiona.

Poniżej znajdujemy opis brawurowej wyprawy generała Nathana Bedforda Forresta zakończonej chwilowym odbiciem z rąk Unionistów Fortu Pillow. Kamień ufundowany przez "damy konfederacji" nie wspomina, że Forrest, oprócz tego, że był najsłynniejszym partyzantem Południa i niezwykle utalentowanym strategiem, zasłynął także okrucieństwem. Po kapitulacji fortu jego żołnierze wymordowali jeńców, w przypadku murzyńskich żołnierzy Unii korzystając z prawa uchwalonego przez skonfederowane stany Południa, które pozwalało karać śmiercią zbiegłego niewolnika, jeśli jest uzbrojony. Po zakończeniu wojny Forrest był jednym z założycieli Ku-Klux-Klanu.

Bo uroda Południa ma też swoje ciemne strony. W Alabamie nie widać śladu po nikotynowym kompromisie z Kentucky. Lokale są okupowane przez palaczy, a jak ktoś chce, może sobie wysłać skargę do Waszyngtonu. W sklepach z pamiątkami można dostać T-shirty z Obamą. Ten sam wizerunek, co na koszulkach sprzedawanych na Midweście, tyle że zamiast podpisu "Obama for Change" czy "Obama for President" podpis głosi "Obama is my homeboy" (Obama jest moim posługaczem). Ten T-shirt w pierwszej chwili oczywiście śmieszy jak każdy jawny żart z publicznej moralności. Ale uśmiech znika z twarzy, kiedy się pomyśli o historii południowych stanów z trochę innej perspektywy niż heroiczna klęska białych.

Ekoturystyka na bagnach

Najdziwaczniejsze przeżycie dopiero przede mną, a zapewnią mi je najdalsze rubieże Południa, bagna Luizjany. Od jakichś stu mil wabią turystę punkty sprzedaży muzyki każuńskiej - bardzo dziwacznej francusko-południowej odmiany country. Są ozdobione logiem aligatora grającego na tarce, co świadczy o realistycznej samoocenie twórców i fanów tej niezwykłej muzyki. W płaskodennej łodzi prowadzonej przez dwumetrowego brodacza spośród mniej więcej dwudziestu pasażerów połowa to Europejczycy: Anglicy, Polacy, dwoje Niemców. Reszta to Amerykanie i... co trochę zaskakuje, kilku irańskich studentów.

Główną atrakcją wycieczki ma być obejrzenie aligatorów. Bagna delty Missisipi - ponoć rezerwat przyrody - zaściełają kawałki marshmallow, białej słodkiej pianki. Wkrótce zrozumiemy, dlaczego. Za tą syntetyczną słodyczą aligatory przepadają, szczególnie młode są od niej narkotycznie wprost uzależnione. Także nasz kapitan rozrzuca po mokradłach kawałki przynęty. Z europejską hipokryzją akceptujemy fakt faszerowania aligatorów chemicznym paskudztwem, bo w końcu sami też chcemy je zobaczyć z bliska. Ale nawet nie podejrzewamy, na czym polega pokaz. Kiedy nasz przewodnik dostrzega młodego aligatora o długości co najwyżej pół metra, wabi go, rzucając przy samej burcie łodzi kawałek po kawałku piankowej słodyczy.

Kiedy aligator podpływa, każuński olbrzym próbuje go złapać. Aligator się wymyka, ale po chwili jak zahipnotyzowany wraca po smakołyk. Tym razem kapitan jest szybszy. Mocno łapie młodego aligatora za pysk i za ogon, po czym wciąga do łodzi, gdzie proponuje pasażerom, aby sami dotknęli wyrywające się spanikowane zwierzę. Wciąż z pyskiem pełnym marshmallow. Wśród turystów charakterystyczne podziały. My, europejscy hipokryci, prosimy kapitana, żeby wypuścił zwierzaka, podczas gdy Amerykanie i irańscy studenci tak samo świetnie się bawią. W końcu po jakimś kwadransie miotające się zwierzę zostaje szerokim łukiem wrzucone do rzeki. Znika pod wodą, by po chwili wypuścić na jej powierzchnię parę bąbli i parę kawałków marshmallow.

Jest więcej niż pewne, że człowiek, który tak obchodzi się z aligatorem, nigdy w życiu nie zagłosuje na Baracka Obamę. Tyle że wcale nie jest pewne, czy odda swój głos na McCaina, który ze swoim ekologicznym nowinkarstwem może się mu wydać jakimś lewackim mięczakiem. Nawet jeśli tutejsze rejsy po bagnach, żeby zwabić na nie Europejczyków, noszą dumną nazwę "luizjańskich ekowycieczek".