Przed wojną wszystko było proste. Każda partia miała własny organ prasowy, a gdy państwo robiło propagandę, to przyznawało się do tego bez ogródek. Gdy w II RP zaczęła rządzić sanacja, wówczas przy Bezpartyjnym Bloku Wspierania Rządu (tak nazywała się ówczesna partia władzy) utworzono Dział Propagandy. Początkowo kierował nim były oficer Dwójki (wywiadu wojskowego) Alfred Birenmajer. Od 1930 r zastąpił go płk Adam Koc. Zgodnie ze swoją nazwą ów dział zajmował się rządową propagandą. Nadzorował więc organ prasowy BBWR, który początkowo nosił tytuł "Głos Prawdy", zastąpiony w 1929 r. przez "Gazetę Polską". Jednocześnie Birenmajer, mając do dyspozycji spore pieniądze, dotował wydawnictwa, które drukowały gazety życzliwie piszące o władzy. Utrzymywał też kontakt z wydawnictwami i redakcjami pism sceptycznymi wobec rządzących. Oczywiście nie po to, żeby im dawać pieniądze, lecz by przypominać, ile mogą stracić, jeśli przesadzą z krytykowaniem.
Zgodnie z dwoma dekretami prezydenckimi z maja 1927 r., pierwszym "o prawie prasowym" i drugim "o rozpowszechnianiu nieprawdziwych wiadomości i zniewag" (tak nazywano wówczas fake newsy), minister spraw wewnętrznych lub wojewoda mógł skonfiskować nakład łamiącego prawo czasopisma. Potem wydawca drukował numer ponownie, już bez "nieprawdziwych" lub "znieważających" treści, po których pozostawała na stronie gazety biała plama. Gdy więc władza brała się do cenzurowania jakiejś gazety, wiedzieli o tym wszyscy czytelnicy. Ba! Oni wiedzieli nawet, jakie treści usunięto.
W tym szaleństwie była jednak metoda. Wydawcy sami przychodzili do cenzorów w urzędach wojewódzkich z prośbą, by rzucili okiem na szczotkę gazety i życzliwie podpowiedzieli, czy do czegoś się nie przyczepią. Dzięki temu unikano konfiskat i idących za tym strat finansowych, jakie ponoszono przy ponownym druku ocenzurowanego nakładu. Ale Birenmajer, a potem płk Koc mogli sprawić, iż władza przestawała świadczyć taką uprzejmość opozycji. Pomimo wstępnej konsultacji z cenzorem i tak konfiskowano nakład. Uderzając wydawcę boleśnie po kieszeni. Najbardziej podpadniętą sanacji gazetę, organ prasowy Polskiego Stronnictwa Ludowego - tygodnik "Zielony Sztandar", w pierwszej połowie lat 30. konfiskowano nawet po 40 razy w ciągu roku. Tak zatruwając życie opozycji i zmuszając do szukania pieniędzy na ponowny druk niemal każdego numeru.
Obecnie wszystko wygląda o niebo lepiej w dużej mierze dzięki temu, że dzisiejsza sanacja (nota bene słowo to miało oznaczać "uzdrawianie państwa") nie ma dość czasu na zajmowanie się mediami prywatnymi, ponieważ musi toczyć rozpaczliwy bój z własnymi mediami narodowymi. Walka to iście heroiczna, a trup przy tym ściele się gęsto. Jak wygląda pobojowisko po Programie Trzecim Polskiego Radia opisywać nie trzeba. Kto chciał, mógł w tym tygodniu obejrzeć je sobie z bliska. Ba! Mógł nawet wczuć się w dramatyczny klimat agonii. Wystarczyło w środowe popołudnie włączyć audycję "Zapraszamy do Trójki" i posłuchać, jak długoletni wielbiciele tego radia dzwonili, by się z nim pożegnać. Opowiadając na antenie łamiącymi się głosami swe dawne wspomnienia z nim związane.
Tak udany pogrzeb, jaki zorganizowała pani prezes Polskiego Radia do spółki z dyrektorem Programu Trzeciego, nie trafia się często. Rzec można, iż z taką liczbą autentycznie nieszczęśliwych żałobników zdarza się raz na dekadę. Organizatorom należy się więc szczere chapeau bas. Tym bardziej, że być może właśnie ich wyczyn sprawił, iż w trybie alarmowym do codziennego kierowania TVP przywracany jest Jacek Kurski. Bo jak już nieraz udowodnił, że pod jego ciężką ręką takie brewerie jak te z Trójką nie miałby miejsca.
Przy tym okazuje się, że kwestia wygrania przez rządzących zmagań z mediami rządowymi jest ważniejsza nawet od zadbania o dobre samopoczucie prezydenta. W końcu datek do przejedzenia w wysokości 2 mld zł. nakazywałby, choćby przez grzeczność, poczekać z przywracaniem Jacka Kurskiego do minimum jednego dnia po reelekcji. A tak, mimo ogromnych wysiłków i szczerych chęci TVN, w konkursie na upokarzanie głowy państwa stacja ta nadal nie potrafi przelicytować telewizji rządowej. Jak piekielnie trudne dla prywatnego nadawcy to zmagania najlepiej pokazywał wpis na Twitterze Kurskiego. Wracając do steru radośnie oznajmił wszystkim, że jego telewizja wygrywa z TVN nawet: "Pojedynek filmów o pedofilii". Ujmując rzecz bardziej czytelnie po upolitycznieniu konkurencji: Latkowski przeciw braciom Sekielskim wyszło w badaniach oglądalności, że pedofile TVP są ciekawsi dla widzów od pedofilii TVN.
Trwający cyrk z mediami, nazywanymi niegdyś publicznymi (nie mylić przypadkiem z domami) wywołuje coraz żywsze reakcje intelektualnych elit. Większość z ich przedstawicieli kreśli i upublicznia bardzo ambitne plany na przyszłość. Mówią one, jak przekształcić media rządowe tak, żeby stały się niezależne, apolityczne i służyły całemu społeczeństwu. Robiąc to nawet lepiej niż mityczna BBC. Propozycje te są bardzo skomplikowane i sprowadzają się głównie do tego, żeby wybieranie ciał nadzorujących nowe media odbywało się na zasadzie szerokiego konsensusu politycznego, niczym zamiana konstytucji. Po czym ów organ nadzorczy winien otrzymać pełną niezależność, zupełnie jak prezydent. Na drugim biegunie słychać nieliczne jeszcze głosy, że de facto państwową telewizję oraz rozgłośnie należy sprywatyzować. Tak odbierając rządowi możność ich kontrolowania. Jest jeszcze Rafał Trzaskowski obiecujący likwidację, czystkę, zemstę, a następnie odbudowę obiektywnych mediów publicznych. W tym przypadku można mu wierzyć na dokładnie 50 proc. Czystki i likwidacje byłby na pewno, natomiast co do drugiej części obietnicy, brzmi ona jak przyrzecznie wampira, iż zostanie krwiodawcą.
Tymczasem, zamiast popadać w rozpacz w powodu agonii Trójki i tego, że media utrzymywane z pieniędzy podatników (2 mld plus abonament) coraz bardziej przypominają naszego, małego Quasimodo, powinniśmy się tym cieszyć. Jest ku temu kilka powodów. W przypadku rozgłośni ich słuchalność jest tak niska, że ani na polityczną debatę, ani na kształtowanie opinii publicznej nie mają w zasadzie wpływu. Za to w dobie kryzysu zapewniają etaty i skromne pensje wielu sympatycznym osobom.
Inaczej rzecz przedstawia się z głównym obiektem pożądania polityków, czyli telewizją. Pokolenie osób dziś dzierżących władzę ślepo wierzy, iż jest jak kiedyś i to co widać na ekranie telewizorów kształtuje gusta oraz poglądy Polaków. Jeśli ci mają po 50-tce, faktycznie tak nadal bywa. Jednak rzut oka na statystyki pokazuje, że ludzie przed 40-stką klasycznych telewizji już nie oglądają. No bo po co tracić czas na coś, co jest prymitywne, głupie i przede wszystkim śmiertelnie nudne, kiedy pod ręką ma się Internet.
Utrwala się więc coraz bardziej model "60 plus". Polega ona na tym, że w mieszkaniach mocno już wiekowych Polaków na okrągło leci (w zależności od sympatii politycznych) TVN24 lub TVP Info, z małymi przerwami na główne wydania programów informacyjnych. Biedni staruszkowie katują się tak codziennie do później nocy, wprawiając w stany histerycznych uniesień, po czym umierają.
Gdy odchodzą do wieczności oglądalność telewizji naziemnych, w tym rządowej systematycznie, spada i spada. Proces ten jest już nieodwracalny i jedynie można go przyśpieszyć, ładując zbyt wiele napięć emocjonalnych w umysły leciwych widzów.
Może nie zabrzmi to zbyt humanitarnie, lecz w zasadzie po co to zmieniać? Mając pod ręką media rządowe politycy PiS są przekonani, iż dzierżą klucz do sukcesów w kolejnych kampaniach wyborczych. Walczą więc między sobą o narodową telewizje i radio, zmagają z ich bezwładem, poniewierają, następnie dopieszczają, potem znów przeczołgują. Są tym tak zaabsorbowani, iż reszcie mediów dają żyć. Jeśli kiedyś stracą władzę, jest nadzieja, że kolejni rządzący będą ich naśladować. Dzięki czemu wolność słowa ma w Polsce szansę przetrwać kryzysowe czasy. Fakt, że kosztem zrytej psychiki staruszków i pensji Magdaleny Ogórek, no ale te koszty są do przyjęcia, bo wolność jest bezcenna.