Niemiecka polityka zagraniczna to nieustanne próby łączenia w jedno kompletnych sprzeczności. Weźmy na początek przykład najbardziej interesujący dla Polski. Berlin dobrze zdaje sobie sprawę, jakie są strategiczne cele Kremla. Rosja Putina dąży do maksymalnego rozszerzania swych wpływów w krajach powstałych po rozpadzie ZSRR. Na drodze tej ekspansji staje ciążenie tamtejszych społeczeństw i części elit w stronę zamożnej Europy. Chcą sobie zapewnić przewagę. Moskwa konsekwentnie wspiera wszelkie tendencje odśrodkowe w Unii Europejskiej, osłabiając głównego konkurenta. Tak uderza w interesy Niemiec, dla których integracja UE jest kluczowym projektem. Dlatego też kanclerz Angela Merkel niezmiennie popiera sankcje nałożone na Rosję, po wznieceniu wojny w Donbasie i aneksji Krymu. Chcąc tak temperować apetyt agresora.
Jednocześnie rząd w Berlinie jest krańcowo zdeterminowanym, by dokończyć budowę gazociągu Nord Steam 2, dzięki któremu będzie mógł kupować jeszcze więcej rosyjskiego gazu. Dostarczając tak reżimowi Władimira Putina funduszy, gdy ten dramatycznie ich potrzebuje, bo dziś ropę naftową sprzedaje się nawet poniżej kosztów wydobycia.
Stopień determinacji jest tak wielki, że Niemcy, po raz pierwszy od II wojny światowej, są gotowi na bezpośrednie zwarcie z Waszyngtonem. Wszystko dlatego, że w tym tygodniu w amerykańskim Senacie republikanie i demokraci ręka w rękę przygotowali projekt nowych sankcji obejmujących - wedle doniesień portalu Bloomberg - "każdego, kto zapewnia infrastrukturę portową dla statków układających rury" Nord Steam 2. Kanclerz Merkel rozpoczęła nawet zabiegi, żeby UE w odpowiedzi solidarnie zagroziła Stanom Zjednoczonym własnymi retorsjami.
Jednocześnie, gdy Donald Trump ogłosił kilka tygodni temu decyzję o redukcji liczby amerykańskich żołnierzy na terenie Niemiec, pretensjom ze strony Berlina nie było końca. "To sygnał, że USA są mniej zainteresowane Europą” – skarżyła się dziennikarzom minister obrony Annegret Kramp-Karrenbauer. Mając w pełni rację, iż tak zostanie to odczytane na Kremlu. Co z kolei może ośmielić prezydenta Putina do agresywniejszych działań, uderzających w unijne oraz niemieckie interesy. Te przecież powinna ochraniać armia USA, pomimo że RFN koniecznie chce wzmocnić Putina funduszami z Nord Steam 2. Tak zwiększając jego szansę na ponowne wciągnięcie Ukrainy do rosyjskiej strefy wpływów oraz aneksję Białorusi. Czemu z kolei mają zapobiec niemieckie sankcje. Prawda, że logiczne?
Podobne rozdwojenie jaźni widać w wielu innych obszarach, decydujących o sile i pozycji międzynarodowej RFN. Wystarczy spojrzeć choćby na Energiewende. Niemiecka transformacja energetyczna wedle oficjalnych haseł sprowadza się do zastąpienia konwencjonalnych źródeł energii elektrycznej – odnawialnymi. Po to, żeby chronić środowisko naturalne oraz redukować emisję dwutlenku węgla. Niestety elektrownie wiatrowe i słoneczne mają wadę, na którą dotąd nikt nie znalazł recepty. Produkują prąd jedynie wówczas, gdy jest pod dostatkiem wiatru oraz promieni słonecznych. Kiedy zapadają ciemności, a na dokładkę panuje cisza, cały system pada. Katastrofa wisi również w powietrzu, gdy wiatr wieje zbyt mocno, bo wówczas następuje przeciążenie sieci. Dlatego kraj wielkości Niemiec musi trzymać w odwodzie elektrownie konwencjonalne, zdolne w razie konieczności z minuty na minutę zaspokoić ponad 60 proc. potrzeb energetycznych odbiorców. Jeśli elektrowni by zabrakło, wówczas największe państwo UE doświadczyłoby ogólnego blackoutu.
Tuż po rozpoczęciu Energiewende kanclerz Merkel ogłosiła likwidację niemieckich elektrowni atomowych do roku 2022. Wprawdzie w odróżnieniu do węglowych nie emitują CO2, lecz od dawna źle się kojarzą ekologom, więc protestowali nieliczni. Ich miejsce w systemie energetycznym RFN zajęły elektrownie opalane węglem brunatnym. Jako, że żadne inne nie emitują tylu zanieczyszczeń oraz dwutlenku węgla, nawet niemieccy ekolodzy poczuli, iż coś tu nie gra. Po kilku falach protestów, rząd w końcu uległ i obiecał ich zamknięcie do 2038 r. Teraz w pośpiechu zastępuje się je siłowniami opalanymi gazem, który kupi się od Rosji. Elektrownie gazowe emitują co prawda ok. 50 proc. mniej CO2 niż likwidowane węglowe, lecz rosnące potrzeby energetyczne Niemiec sprawiają, iż szacunkowo postawi się ich dwa razy więcej. Prawda, że logiczne?
Chcąc pojąć tę logikę należy poznać powody niemieckiego rozdwojenia jaźni. Jego praprzyczynę stanowi trauma wynikła z klęsk w dwóch wojnach światowych. Sprawiła ona, że Republika Federalna Niemiec wyrzekła się używania w polityce siły militarnej. Tymczasem posiadanie potężnej armii i sprawne jej używanie określało pozycję Niemców w nowoczesnej Europie od czasów Prus Fryderyka Wielkiego aż do II wojny światowej. Po pożegnaniu z pruskim militaryzmem dla RFN kluczem do odzyskania utraconego znaczenia stała się gospodarka. Cała strategia niemieckiego państwa skupiona jest więc na wzmacnianiu jego potencjału ekonomicznego. Wokół tego zogniskowano również politykę zagraniczną. Jednocześnie trwający od dekad pacyfizm sprawił, iż Niemcy szczerze uwierzyli, że stali się "potęgą moralną”.
Berlin nauczył się więc sztuki konsekwentnego budowania karkołomnych zależności, na szczycie których zawsze znajduje się interes gospodarczy RFN. Te konstrukcje są jednak tak skomplikowane, że zaczynają się niebezpiecznie chwiać, gdy wieje wiatr historii. Stefa euro przez pierwszą dekadę istnienia działała na niemiecką gospodarkę niczym turbodoładowanie. Po wyrzeczeniu się marki Berlin zyskał walutę, której kurs zaniżały dużo słabsze ekonomicznie kraje południa Europy. Produkty przemysłu stały się dzięki temu relatywnie tańsze, a nadwyżka handlowa RFN wobec reszty świata błyskawicznie rosła. Gdy w 2002 r. wprowadzano wspólną walutę, Niemcy wyeksportowały towary na sumę ok. 620 mld euro. W roku 2018 było to już 1,3 biliona euro. Więcej produkują i sprzedają zagranicznym odbiorcom jedynie Chiny i USA. W tym sukcesie pomógł fakt, że dzięki euro koszty kredytu we: Francji, Włoszech, Hiszpanii, Portugalii czy Grecja spadły do poziomu takiego, jak w dużo bogatszych Niemczech. To pozwalało kupować konsumentom jeszcze więcej niemieckich towarów. Ich atrakcyjność rosła z racji obniżek cen, bo produkcję podzespołów przeniesiono do zapewniających tanią siłę roboczą krajów Europy Środkowej. System funkcjonował znakomicie do momentu światowego krachu w 2008 r. Wówczas okazało się, że całe południe Europy jest już zadłużone po same uszy i wymaga kroplówki finansowej. Niemcy ją zapewniły, lecz w ograniczonym zakresie, odmawiając stworzenia stałego mechanizmu redystrybuowania osiąganych dzięki euro zysków. Przez dekadę kraje południa ubożały, bo z racji braku narodowych walut, których kursy mogłyby zdewaluować, ich gospodarki nie potrafiły odzyskać konkurencyjności wobec niemieckiej.
Nadejście pandemii postawiło je wreszcie w stan bankructwa. Ubocznym tego efektem są tegotygodniowe dane statystyczne, mówiące, że niemiecki eksport w porównaniu z zeszłym rokiem spadł aż o 30 proc. i pomimo otwarcia gospodarek rośnie bardzo opornie. Co ciekawe największe spadki dotyczą nie odbiorców spoza Europy, lecz najbliższych partnerów. Włosi kupują o 27 proc. mniej niemieckich produktów, Francuzi o 32 proc., a Hiszpanie aż o 39 proc. Zupełnie jak w przypadku polityki wschodniej oraz Energiewende, także strefa euro staje się dla Berlina czymś na kształt pułapki, z której nie widać wyjścia.
Jednak Polacy nie mają żadnego powodu, żeby poczuć w tym momencie satysfakcję. Bo wszystko wskazuje na to, że nas cierpiący na rozdwojenie jaźni, silniejszy sąsiad będzie z każdym miesiącem coraz bardziej sfrustrowany. I trzeba będzie się nauczyć z jego frustracjami radzić.