Sejm uchwalił nowelizację ustawy o ochronie zwierząt, nazywaną potocznie piątką dla zwierząt. Zrobił to jednak w skandalicznym trybie. Od razu wyjaśnijmy sobie coś na wstępie: ten tekst w ogóle nie jest o tym, co znajduje się w ustawie. Nie oceniam tu, czy rozwiązania są dobre, czy są złe. Skupiam się na sposobie, w jakim Sejm uchwalił ustawę.
Przenieśmy się jednak najpierw do alternatywnej rzeczywistości. Wyobraźmy sobie, że mamy wrzesień 2020 r. i do alternatywnego Sejmu wpływa rządowy projekt nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt. Został on już w rządowym gremium wnikliwie omówiony, każdy z ministrów wie, co znajduje się w projekcie. Po wpłynięciu projektu do laski marszałkowskiej rozpoczynają się typowe dla procedowania projektów ustaw prace. W ich trakcie kilkukrotnie spotykają się sejmowe komisje. Na ich posiedzenia zaproszeni są wszyscy zainteresowani goście, którzy mogą wypowiedzieć się na temat szykowanych zmian. I o ile tylko przestrzegają elementarnych zasad kultury, nikt im nie mówi, że mają 30 sekund na wypowiedź. Posłowie zasiadający w komisjach po wysłuchaniu argumentów zwolenników oraz przeciwników projektowanej ustawy przygotowują poprawki. Są one drukowane, rozdawane posłom, a następnie odbywa się głosowanie w komisji. W ten sposób rodzi się ostateczny projekt ustawy. Części posłom się podoba, innym się nie podoba - jak to w życiu bywa. Gdy jest już gotowy projekt i wiadomo, że pozostało już tylko jego przegłosowanie przez Sejm, prace zostaną wstrzymane. Powód? Ustawa będzie miała wpływ na jednolity rynek unijny, więc jest wymóg jej notyfikacji. To procedura, w której inne państwa członkowskie mają możliwość wniesienia swoich uwag. Po wpłynięciu informacji od Komisji Europejskiej, że polski ustawodawca może działać dalej, ustawa zostaje uchwalona. Potem Senat, rozpatrzenie jego poprawek przez Sejm, podpis prezydenta i mamy nowe prawo. I znów: jedni chwalą, inni narzekają. Jak to w życiu bywa.
To jednak wersja alternatywna. Wersja prawdziwa, ta, którą poparła większość posłów mogąca nawet zmienić konstytucję, wyglądała inaczej. Do Sejmu wpłynął projekt poselski. W ten sposób pominięto jakiekolwiek konsultacje publiczne oraz rządowe. Niektórzy ministrowie wprost mówili, że o tym, co znajduje się w projekcie ustawy, dowiedzieli się dopiero po jego wpłynięciu do Sejmu. Następnie ruszyła parlamentarna lokomotywa. Na posiedzenie sejmowej komisji nie wpuszczono przeciwników ustawy, nie pozwolono im więc nawet spróbować przekonać posłów do swoich racji. Na samej komisji spieszono się zaś tak, że najpierw przegłosowywano poprawki, a dopiero później je drukowano i doręczano parlamentarzystom. Mimo głosu biura legislacyjnego Sejmu postanowiono nie przesyłać projektu ustawy do notyfikacji. Wymyślono, że prześle się gotową już, uchwaloną ustawę (to niezgodne z prawem unijnym). W praktyce oznacza to, że – analogicznie jak w przypadku ustawy o grach hazardowych sprzed lat – w najbliższych latach polskie państwo będzie musiało zmierzyć się z setkami sporów sądowych, gdyż przepisów nienotyfikowanych nie wolno stosować wobec jednostek. Innymi słowy, gdy ktoś będzie nielegalnie w świetle polskiego prawa prowadził fermę norek, może się okazać, że nic mu nie będzie można zrobić, bo zaniechano notyfikacji w wyznaczonym czasie. Podczas samego głosowania w Sejmie zaś pomijano prawa części posłów – czy to do poddania ich poprawek pod głosowanie, czy to do złożenia wniosku formalnego (choćby był on okrutnie głupi, to regulamin przewiduje, że poseł ma prawo go złożyć).
W skrócie: zrobiono z Sejmu maszynkę do głosowania, w której całkowicie pominięto jakiekolwiek standardy procesu legislacyjnego. I, co wyjątkowe, opowiedziało się za tym 356 posłów. Równie dobrze w takim trybie mogli zmienić konstytucję. I nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, że tego jeszcze nie zrobili.