Polski prezydent odmawiający ratyfikacji traktatu lizbońskiego i polski premier narażający na ryzyko negocjacje w sprawie tarczy antyrakietowej prowokują do zestawień. Cezary Michalski uczynił z nich w sobotnio-niedzielnym DZIENNIKU bez mała parę prowincjonalnych zagończyków, którzy w szale partyjnych bijatyk depczą po strategicznych dla Polski projektach. Ekspert od spraw międzynarodowych Grzegorz Kostrzewa-Zorbas wyciągnął z czarnej wizji jeszcze dalej idące wnioski. "Zamiast walczyć, niech dobiją targu: tarcza za traktat" - zaproponował na łamach "Newsweeka".

Reklama

Ten ciemny obraz zakłada podobne motywy i skutki decyzji obu mężów stanu. Tymczasem w przypadku Tuska trudno je uchwycić. Nie wiemy, czy premier chce wygrać tarczę po serii efektownych blefów, czy postanowił ją utrącić, czy też po prostu improwizuje, sprawdzając efekty swoich kolejnych ruchów.

Gdyby zmierzał do pogrzebania amerykańskiej propozycji, niełatwo byłoby osądzić jego realne intencje. Dostrzegł w antyamerykanizmie okazję do odróżnienia się od PiS-owskiego prezydenta? Chciał mu odebrać show? A może rozumował już jako polityk nowego typu – europejski, liczący się przede wszystkim z międzynarodową strategią Berlina czy Paryża? A może rzeczywiście był przekonany, że instalacja naraża polskie terytorium na śmiertelne niebezpieczeństwo?

Na tym tle Lech Kaczyński odmawiający podpisu pod traktatem jest jak odkryta karta. Już choćby dlatego, że wbrew tym, którzy doszukują się w jego decyzji skomplikowanych partyjnych rachub, napytał sobie swoją decyzją biedy.

Reklama

Miał okazję - pisałem o tym niedawno - szybką ratyfikacją traktatu odróżnić się od PiS, co przy proeuropejskich nastrojach znaczącej większości Polaków byłoby dobrym posagiem na przyszłą kampanię prezydencką. Tak zaś karty rozdaje Donald Tusk wzywający Kaczyńskiego do europejskiej solidarności, co wciąż dobrze brzmi w uszach przeciętnego wyborcy.

Zwłaszcza że Polacy - wynika to ze wszystkich sondaży - nie śledzą bacznie sporów o kształt Unii Europejskiej, kontentując się równaniem: traktat czyli Europa. A również i dlatego, że obecnemu prezydentowi można wyrzucać do woli niekonsekwencję. Negocjował traktat, teraz go znowu blokuje. Znowu, bo już stanowisko Lecha Kaczyńskiego podczas debaty parlamentarnej nad traktatem - początkowe poparcie dla zastrzeżeń PiS - było nieklarowne i łatwe do ośmieszenia.

Trudno wskazać racjonalny polityczny interes, który skłonił prezydenta do takiego kroku. Nie wymyśliłby go nawet najgłupszy prezydencki doradca. Na dokładkę zniecierpliwienie innych polskich polityków na jego decyzję ma wszelkie pozory logiki - także z merytorycznego punktu widzenia. To rząd prowadzi politykę zagraniczną, a nie prezydent. Tusk i Sikorski postawili na zbliżenie z trzonem Unii, przede wszystkim z Francją i Niemcami. Prezydent tę grę psuje.

Reklama

Trudno wprawdzie wskazać na poczekaniu konkretne korzyści, jakie Polska mogłaby odnieść, występując w roli traktatowego prymusa. Ale współczesna Unia jest plątaniną wzajemnych zależności i przysług, ustępstw i gestów. Kaczyński traktuje ten system z obcesowością słonia w sklepie z porcelaną.

A jednak mimo tych argumentów, mając możliwość udziału w przyszłym sądzie nad politycznym dorobkiem Lecha Kaczyńskiego, w tej sprawie byłbym jego obrońcą. Bo prezydent stanął na straży tradycyjnej, można by rzec - romantycznej - koncepcji europejskiej wspólnoty. Koncepcji, według której dba się o zachowanie nie tylko pozorów równości każdego podmiotu w co najmniej tym samym stopniu, co organizm o nazwie Stany Zjednoczone dba o pozycję ustrojową Kalifornii czy Wirginii. Każdy ze stanów ma po dwa miejsca w Senacie, a ich udział w zmianach konstytucji jest bardzo znaczny i nie do obejścia. A przecież amerykańskie stany, różnej wielkości i zamożności, nie reprezentują oddzielnych narodów. Państwa wchodzące w skład Unii - tak.

Za krokiem Kaczyńskiego nie kryje się żaden spójny scenariusz - i w tym sensie nawoływanie, na przykład posła Pawła Zalewskiego, aby prezydent wytłumaczył, co ma się stać dalej z jego sprzeciwem, jest bezprzedmiotowe. On po prostu nie chce, aby Irlandia była poddawana presji - co jest najwyraźniej, wbrew początkowym deklaracjom, intencją unijnych potęg, zwłaszcza Francji.

Kaczyński broni ducha praw i zwyczajów tradycyjnej Unii w momencie, gdy zmienia ona, nie bez jego zresztą udziału, swą naturę. Staje się bardziej zintegrowana, ma podejmować więcej decyzji bez uwzględniania weta pojedynczego państwa. Polski prezydent apeluje w gruncie rzeczy o jedno - aby wobec procedur tej zmiany zastosować jeszcze stare reguły.

Aby każdy naród miał poczucie, że zrzeka się dalszej cząstki swojej suwerenności świadomie, w atmosferze debaty, docierania się stanowisk, rzeczywistych negocjacji. W jego ujęciu to raczej oferty protokołów zabezpieczających irlandzkie interesy powinny być dodatkową marchewką dla Irlandczyków - a nie kij zwartego frontu pozostałych narodów mówiących Zielonej Wyspie: nie wypada! Ba, grożących jej palcem.

Oczywiście za sporem o procedurę zmiany kryje się też obawa przed nową rzeczywistością. Nie musi być ona wszakże ujmowana w kategoriach: jeden naród nie zrozumiał tego, co mu wspaniałomyślnie ofiarowano. Przypomnę tytułem przykładu, że całkiem niedawno prezydent Sarkozy wrócił do pomysłu harmonizowania europejskiej polityki podatkowej. Konkluzja była oczywista: Irlandia ma za niskie podatki. Traktat lizboński nie pozwala ujednolicać podatkowych stawek, ale jest coś takiego jak logika procesu. Gdy raz zgodzimy się na triumf politycznej kultury presji, będzie ona towarzyszyła wszelkim decyzjom.

Spory o styl i treść polskiej polityki zagranicznej mocno się ostatnio pokomplikowały. Mamy do czynienia ze starciem już nie tylko między naiwnymi euroentuzjastami i obrońcami interesu narodowego. Także między dwiema wersjami egoizmu narodowego. Niektórzy politycy liberalni, na przykład Jacek Saryusz-Wolski, oferują nam próbę zaspokajania tego egoizmu za pośrednictwem Brukseli, która ma powściągnąć egoizmy narodowe największych graczy, takich jak Francja czy Niemcy.

Na razie na potwierdzenie takiej tezy można znaleźć jedynie poszlaki, na przykład uchwałę parlamentu europejskiego potępiającą bałtycki rurociąg, zresztą przy użyciu argumentów o zagrożeniach dla środowiska naturalnego, a nie dla interesów Polaków. To przykład, że można próbować bronić polskich racji w unijnym kostiumie. Zachęcający, choć o niczym nieprzesądzający.

Tradycyjni obrońcy polskich racji, tacy jak choćby Lech Kaczyński, upatrują w brukselskiej administracji raczej oparcie dla aspiracji francuskich czy niemieckich niż dla ambicji Polski. Agresywna retoryka Sarkozy’ego, a szerzej twardy nacisk, przy użyciu którego przedstawiciele starej Unii próbują dyscyplinować inne kraje, zdaje się z z kolei potwierdzać te intuicje. Dochodzi do tego sentyment do dawnej Europy ojczyzn - gdzie wszystko było negocjowane powoli i często bezkonkluzywnie. Wyznawcy starej szkoły wolą więc oglądać się na gwarancje wciąż przysługujące w ramach Unii poszczególnym krajom.

Możliwe że historyczną rację mają rzecznicy drogi brukselskiej, zwłaszcza że dawna "luźna" Unia słabo pasuje do podmiotu złożonego z dwudziestu kilku państw. W stanowisku takich polityków jak obecny prezydent widzę wszakże jedną zaletę. Odrzucenie politycznej kultury presji, która prowadzi do bezalternatywności i zbiorowego konformizmu: elit, polityków, mediów. Na glebie atmosfery "jedynie słusznej drogi" rzadko kiedy rodzi się coś trwałego i zdrowego.

Ta kultura presji przebija przez pouczenia zachodniej prasy, a w gruncie rzeczy i niektórych polityków, wobec polskiego prezydenta. Dla wielu ludzi, którzy jak ja uważają, że dla zjednoczonej Europy nie ma alternatywy, to niemiłe doświadczenie. Zapewne gest Kaczyńskiego jest politycznie kłopotliwy, bo niekonstruktywny. Nie jest jednak, jak próbuje się nam to wmówić, gestem niestosownym.