Zaproszono kiedyś koleżankę do telewizji śniadaniowej, gdzie miała jako ekspertka odpowiadać na pytania z jakiejś tam dziedziny prawa. Prowadzącym się jednak wydawało, że jak koleżanka z "Gazety Prawnej", a w dodatku studiowała prawo, to można ją zapytać o dowolną rzecz z tej dziedziny, bo przecież będzie wiedzieć. Koleżanka nie wiedziała i zamiast lać wodę, by w efekcie nie powiedzieć nic, szczerze przyznała, że nie wie. – A okazało się, że w telewizji powiedzieć "nie wiem" to gorzej niż powiedzieć "k..." – relacjonowała mi później podłamana. Nie wiem, czy tak jest we wszystkich stacjach ani czy tak jest w ogóle, ale jestem skłonny założyć się, że spora grupa ludzi święcie wierzy w tę zasadę. Na przykład politycy. Powiedzieć "nie wiem", a co gorsza przyznać się do błędu, to zbrodnia cięższa niż – będąc konserwatystą – wziąć udział w orgii gejowskiej w Brukseli. Nieważne, czy w telewizji, w Sejmie czy gdziekolwiek indziej, błędy są zawsze domeną innych. A jak już nawet ktoś ten błąd wytknie w taki sposób, że nie da z tego wykręcić, to trzeba do końca go bagatelizować i umniejszać jego znaczenie.
Poważne wątpliwości
Tak było np. z tą słynną ustawą covidową, której publikację w Dzienniku Ustaw bezprawnie wstrzymywano przez cztery tygodnie. Oczywiście pod pozorem naprawy błędu, który miał polegać na tym, że posłowie nie tak podnieśli rękę, przez co przyznali podwyżki lekarzom. Ale czy można mówić o błędzie ustawodawcy, skoro Senat wprowadził te podwyżki celowo i świadomie (tego, co o tej sprawie myślał prezydent, jeśli w ogóle myślał, podpisując ustawę, nie sposób ustalić), a tylko Sejm je poparł przez "pomyłkę"? Można mieć poważne wątpliwości, jak to elegancko mówią ludzie, kiedy żadnych wątpliwości nie mają.