Sojusznicy amerykańscy nie znaleźli czasu na konsultacje z najbardziej narażonym na skutki tej decyzji regionem świata – wyznał szczerze Zbigniew Rau w wywiadzie, jaki przeprowadził z nim Jędrzej Bielecki dla "Rzeczpospolitej". O tym, że administracja Joe Bidena rezygnuje z nakładania sankcji na Nord Stream 2 polski minister spraw zagranicznych dowiedział się z mediów. Zapewne wkrótce z tego samego źródła dowie się o innych elementach nowej strategii Waszyngtonu. Jeśli przydarzą się jakieś medialne przecieki, to być może Zbigniew Rau będzie wiedzieć coś więcej o zakulisowych uzgodnieniach, jakie prezydenci USA i Rosji poczynią w przyszłym tygodniu w Genewie.
Acz już dziś można się domyślić, że Waszyngton chce dokonać klasycznego manewru "skracania frontu". Tak, aby po uwolnieniu się od konieczności rozpraszania sił na powstrzymywanie ekspansji Rosji oraz Chin, skupić się jedynie na tych drugich.
Trudno się dziwić priorytetowi Amerykanów, ponieważ rozgrywka na Dalekim Wschodzie zadecyduje o przyszłości Stanów Zjednoczonych. Rosja, choć potrafi boleśnie kąsać, w odwrotności do Chin, w niczym już realnie nie zagraża USA (opcji samobójczego zniszczenia świata przez Kreml przy pomocy arsenału jądrowego nikt nie uważa za realnej). Swe skracanie frontu Joe Bidena rozpoczyna od przekazania części odpowiedzialności w ręce Niemiec i Unii Europejskiej oraz próby kompromisu z Władimirem Putinem. W tej układance Polska, Ukraina i mniejsze kraje naszej części Starego Kontynentu zostały sprowadzone do roli biernych obserwatorów, którym pozostanie przyjęcie do wiadomości tego, co przekażą media.
Uświadomienie sobie gorzkiej prawdy najpewniej zaowocuje prawdziwymi fajerwerkami histerycznych komentarzy, ogłaszanych przez naszych polityków, intelektualistów, "medialny komentariat” na temat kolejnej zdrady Zachodu. Treści, irytujące swą bezsilnością i emocjonalnością dotrą do Europy Zachodnie oraz USA, po czym spłyną po tamtejszych politykach i opinii publicznej, jak przysłowiowa woda po kaczce.
Zamiast więc tracić czas na wzmożenie podczas przypominania, ile to już razy Polska została wystawiana do wiatru przez zachodnich sojuszników, lepiej skupić się nad tym, co nas czeka.
Polska polityka zagraniczna
Na początek popatrzymy sobie na rozsypujący się domek z kart, którym okazały się fundamenty polskiej polityki zagranicznej.
Pod dojściu do władzy Prawa i Sprawiedliwości w kierownictwie partii, w MSZ, Pałacu Prezydenckim zgodnie przyjęto za pewnik, że dzięki bliskiemu sojuszowi ze Stanami Zjednoczonymi Polska będzie mogła sobie pozwolić na polityczną niezależność i zdystansowanie od Niemiec. Dodatkowo wsparcie Waszyngtonu miało zadziałać jak lewar, wypychający w górę pozycję III RP. Jako kolejny krok widziano zbudowanie w Europie Środkowej wokół Polski związku krajów Trójmorza. Jednym słowem chciano dokonać tego, co nie udało się przez II wojną światową Józefowi Beckowi. Intelektualnie owa konstrukcja posiadała wiele uroku, jak to bywa z wytworami ludzkiej wyobraźni, miło oderwanymi od prozaicznej rzeczywistości. Jej trwałość została uzależniona od tego, czy w Białym Domu urzęduje Donald Trump oraz wiary, iż Polska osiągnęła status regionalnego mocarstwa. Fakt – przekonująco o polskiej mocarstwowości pisał George Friedman, lecz najwyraźniej zapominano doczytać, iż prezes Geopolitical Futures przepowiadał jej nadejście za jakieś 30 lat.
Na dziś w relacjach Polski z innymi krajami Europy Środkowej obowiązują dokładnie takie same prawidłowości, jak za czasów Józefa Becka. Ówczesny szef polskiej dyplomacji tak długo powtarzał, że II RP jest mocarstwem, iż w końcu sam w to szczerze uwierzył. Tymczasem we wrześniu 1939 r. ani sojusznicza Rumunia, ani Węgry, ani żaden inny kraj Europy Środkowej nie opowiedział się otwarcie po stronie Polski. Wszyscy współczuli, wykonywali miłe gesty i bezczynnie przyglądali się szybkiemu dożynaniu Polaków przez III Rzeszę i Związek Radziecki. Działo się tak, ponieważ II RP była jedynie mocarstwem urojonym. Dlatego też żaden mniejszy kraj nie zamierzał podjąć ryzyka jej otwartego wspierania w momencie realnego konfliktu z prawdziwym mocarstwem - nawet jeśli było to w jego długofalowym interesie. Po pierwsze szanse na sukces prezentowały się mizernie, a po drugie zdawano sobie sprawę, iż państwo polskie jest zbyt słabe, by móc zaopiekować się sojusznikiem i skutecznie bronić go przed zagrożeniami ze strony jakiegokolwiek mocarstwa.
Ta zasada działa i dziś, co uparcie ignorował obecny obóz władzy, wierząc podobnie jak Beck we własną propagandę. Pora zatem sobie uświadomić, iż w razie jakiegokolwiek ostrzejszego konfliktu Polski z Rosją lub Niemcami bardzo szybko się okaże, że po naszej stronie nie stanie żadne państwo środkowoeuropejskie!
Odtwarzanie Mitteleuropy
Przy okazji opuszczania świata mrzonek i powrotu do rzeczywistości warto dostrzec jeszcze jeden fakt dotyczący naszego regionu. Trwa w nim bowiem proces odtwarzania tego, co przez I wojną światową geograf Joseph Partsch jako pierwszy określi mianem Mitteleuropa. Po zjednoczeniu przez kanclerza Bismarcka Niemiec młode mocarstwo przeżywało okres wielkiej prosperity gospodarczej, okazując się za małe dla jego przemysłowców i bankierów. Rozpoczęli oni więc ekspansję ekonomiczną poza granicami II Rzeszy na obszarze Europy Środkowej. Niemiecki spółki kolejowe oplotły ją liniami sfinansowanymi przez niemieckie banki. Skomunikowały druty telegraficzne, ciągnięte przez koncern Siemensa. Robotnicy i górnicy znaleźli pracę w budowanych przez niemieckich inwestorów: stalowniach, fabrykach, kopalniach.
W ślad ze ekspansją ekonomiczną, poszła polityczna. Najpierw słabnące Austro-Węgry, a potem inne państwa stawały krajami coraz bardziej uzależnionymi od Niemiec. Punkt kulminacyjny tego procesu nastąpił w trakcie I wojny światowej, gdy Mitteleuropa znalazła się w końcu bezpośrednio pod niemiecką administracją.
Ten obszar stanowi jedność, kraj bratni zarówno ze względu na przesłanki strategiczne, jak i powiązania gospodarcze – pisał w 1915 r. we wstępie do dzieła zatytułowanego "Mitteleuropa", stojący na czele Niemieckiej Partii Demokratycznej Friedrich Naumann. Jednak Niemcy wojnę przegrały i kilkadziesiąt lat pracy poszło na marne. Drugi raz swoją Mitteleuropę odtworzył Adolf Hitler, acz nie na drodze ekonomicznej ekspansji, dyplomacji, paktów i perswazji, lecz używając brutalnej siły. On także przegrał. Podporządkowanie Europy Środkowej ZSRR sprawiło, że naturalne zaplecze dla niemieckiej gospodarki zostało od niej odcięte na pół wieku. Jednak nie oznaczało to anulowania starych prawidłowości. Wróciły one wraz z upadkiem komunizmu.
Dziś patrząc na mapę ekonomiczną zagranicznych inwestycji, jak na dłoni widać, że firmy pełniące role podwykonawców oraz montowni dla kluczowych branż niemieckiej gospodarki znajdują się w: Polsce, Czechach oraz na Słowacji, Węgrzech i w Rumunii. Podobnie wygląda kwestia rynku zbytu. Na polu wymiany ekonomicznej państwa te są dla RFN ważniejsze niż Rosja, USA, a ostatnio nawet Chiny. Wedle danych Statistisches Bundesamt za rok 2020 przychody z niemieckiego eksportu do wyżej wymienionych pięciu krajów "Mitteleuropy" wyniosły łącznie 155 mld euro (jedynie z Polski 64 mld). Z kolei eksport z Niemiec do Chin to 116 mld, USA - 67 mld, a Rosji śmieszne 23 mld euro. W tym miejscu łatwo dostrzec, że związki gospodarcze o olbrzymiej wadze wcale nie przekładają się na znaczenie polityczne. Partnerami dla Berlina w rozmowach są: Waszyngton, Pekin, Moskwa, ale nie Warszawa (o innych stolicach krajów Europy Środkowej nie wspominając).
Dokończenie Nord Stream 2 i scedowanie przez Bidena na kanclerzy Niemiec troski o nasz region ten stan rzeczy jeszcze pogłębi. Wznoszenie okrzyków, że Amerykanie popełniają błąd i kiedyś strasznie się rozczarują, niczego nie zmieni. W Waszyngtonie nie funkcjonuje nawet namiastka polskiego lobby zdolnego wywierać wpływ na Kongres, by tą drogą choć nieco skorygować strategię Bidena. Przepuszczono między palcami trzy dekady czasu na konsekwentne jego budowanie. Nie ma nic i tyle w temacie.
Chcąc się jednak pocieszyć, można powiedzieć, że powody do prawdziwej rozpaczy mają Ukraińcy i Białorusini. Na obecną chwilę strategiczne cele dla Kremla to stopniowe wchłonięcie i strawienie Białorusi oraz wyrąbanie sobie lądowego połączenia z Krymem. Jeśli się to uda kolejnym, logicznym krokiem będzie wciągnięcie osaczonej Ukrainy ponownie w rosyjską strefę wpływów. Jeśli zaś opór okaże zbyt silny, jej rozczłonowanie. Każdy z tych celów musi kosztować Moskwę sporo wysiłku i czasu. Dopiero teraz okaże się widoczne, jak bardzo utrafiali w sedno Józef Piłsudski i Jerzy Gierdroyć uparcie twierdząc, że istnienie niepodległych państw między Rosją a Polską jest kluczowe dla przyszłości Rzeczpospolitej. Ale to dalsza przyszłość.
Dwie drogi
Natomiast w najbliższych latach przed rządem w Warszawie (niezależnie jakim) otwierają się dwie realne drogi do wyboru. Pierwsza prowadzi do stopniowego pogodzenia się z rolą jednego z elementów Mitteleuropy. Co oznacza wygaszenie kwestii spornych z Niemcami oraz podporządkowanie wymogom stawianym przez Komisję Europejską i TSUE, by odzyskać wizerunek kraju praworządnego i demokratycznego. Licząc w zamian na dobre, w miarę sprawiedliwe, traktowanie, a także partycypowanie w korzyściach ekonomicznych. Niestety ta wygodna droga wyklucza równouprawnienie, a także możność wywierania większego wpływu na decyzje, jakie zapadną, co do przyszłego kształtu UE. Nawet polityka wschodnia Berlina i Brukseli najpewniej potoczy się ponad głową Warszawy (o ustaleniach doniosą media).
Druga droga to podejmowanie stałych prób bliższej współpracy z dużymi krajami UE na zachód i południe od Niemiec. Zdominowanie całej Unii przez RFN wzbudza coraz większe obawy nie tylko w Paryżu. To daje szansę zainteresowania krajów zachodnich ideą tworzenia wspólnej przeciwwagi dla Berlina. Tylko tą drogą Polska ma szansę uniknąć roli elementu składowego Mitteleuropy i wywalczyć sobie podmiotowość w oczach Niemiec. Taką, by musiały zakończyć monolog i podjęły polityczny dialog, zwłaszcza na polu polityki wobec Rosji.
Łudzenie się, że są inne rozwiązania, jak: egzotyczne sojusz z Chinami lub Turcją, nagłe opamiętanie się Bidena, czy solidarne wsparcie Rzeczpospolitej przez kraje Trójmorza, to mrzonki w stylu Becka. "Tertium non datur" mówi starożytna reguła matematyczna. Po prostu nie ma trzeciej drogi.